Gość Kuanan

Ciekawe opowiadania i bajki

34 postów w tym temacie

PODRÓŻUJĄCY ANIOŁ

anioly_mezczyzni_5.jpg

Zbliżał się zmierzch, gdy zmęczony drogą Anioł ujrzał na wzgórzu nikłe światło palące się w oknach starego domu.

-Wreszcie... Pomyślał zatrzymam się tam na noc odpocznę.

Ruszył na przód drogą wiodącą w wyznaczonym kierunku

Rozmyślał o misji, z jaką przybył na ziemię jego zadaniem było nauczanie ludzi miłości do bliźniego. Ciężka to była praca

Oj ciężka-pomyślał Anioł mało wdzięczna gdyż ludzie najbardziej kochali tylko siebie tym bardziej jego misja zdawała się mieć sens.

Gdy dotarł wreszcie pod stary zniszczony czasem dom był już naprawdę wyczerpany droga była długa i stroma a i wiek już nie ten. Zapukał...

-Witamy w naszych skromnych progach rzekła kobieta zapraszając Anioła do środka izba była mała, lecz ciepła i przytulna

Mały chłopiec bawił się przy piecu gdzie kobieta szykowała wieczerzę jej mąż układał wcześniej narąbane drwa. Miły spokojny wieczór pomyślał.

-jestem Aniołem rzekł wędruję od domu do domu nauczając ludzi miłości bliźniego, ale jak widzę dziś będę miał wolne gdyż wyglądacie na naprawdę szczęśliwą rodzinę.

-o tak odparła kobieta kochamy się bardzo jak tylko można po za sobą nie mamy na świecie nikogo a rodzina jest dla nas najważniejsza.

Anioł pokiwał głową z uznaniem i zasiadł za pięknie nakrytym stołem. Kolacja była skromna, lecz odświętnie podana najwidoczniej rodzina uznała Wysłannika jako szczególnego gościa w izbie panowała rodzinna atmosfera

-jeśli byłoby więcej takich rodzin jak Wasza. Rzekł Anioł moja misja nie byłaby potrzebna. Nie skończywszy myśli ujrzał Anioł w odległym kącie pokoju gdzie nie dochodziło światło lamp rysującą się postać. Kto to? spytał zaciekawiony anioł

-To dziadek odparł mały chłopiec . Starzec siedział na starym drewnianym stołeczku w ręce trzymał miskę... jadł.

-Dziadek jest już stary ma problemy z jedzeniem trzęsą mu się ręce i rodzice kazali mu jeść w kącie, nie pasował bowiem do nakrytego stołu a jego obecność ich denerwowała. Anioł nic nie odpowiedział podziękował za gościnę i opuszczając dom rzekł do domowników ?przyjdzie dzień, gdy zrozumiecie sens słów miłuj bliźniego swego jak siebie samego

Minęły lata Anioł powtórnie zawitał do starego domu. Dotarłszy na pamiętne wzgórze ujrzał młodzieńca siedzącego na progu, który strugał drwa

-co robisz spytał anioł

-strugam stołki dla rodziców, bo już starzy są i niedomagają od dziś jeść będą w kącie gdyż nie pasują do mego zastawionego stołu. Starzy rodzice dopiero teraz zrozumieli jak wielki popełnili błąd kochać i szanować trzeba każdego bez względu na wiek stanowisko i poglądy zrozumieli jak bardzo egoistyczną była ich miłość i jakiej miłości nauczyli syna. Zapłakali nad własnym losem.Na ten widok drgnęło serce Anioła zamknął oczy a gdy znów je otworzył siedział przy pięknie nakrytym stole Mały chłopiec bawił się przy piecu gdzie kobieta szykowała wieczerzę jej mąż układał wcześniej narąbane drwa. Miły spokojny wieczór rzekł do starca siedzącego po drugiej stronie stołu.

STIIL ANGEL

0

Udostępnij tego posta


Odnośnik do posta
Udostępnij na stronach

MIŁOŚĆ NA WYSPIE

6411Untitled.jpg

Istniała kiedyś pewna wyspa, na której to żyły razem różne uczucia: Szczęście, Smutek, Wiedza i wszystkie inne - łączyła je Miłość. Pewnego dnia mieszkańcy wyspy dowiedzieli się, że niedługo wyspa zatonie. Przygotowali swoje statki do wypłynięcia w morze, aby na zawsze opuścić wyspę. Tylko Miłość postanowiła poczekać do ostatniej chwili.

Gdy pozostał jedynie maleńki skrawek lądu, Miłość poprosiła o pomoc. Pierwsze podpłynęło Bogactwo na swoim luksusowym jachcie. Miłość zapytała: - Bogactwo, czy możesz mnie uratować? - Niestety nie. Pokład mam pełen złota, srebra i innych kosztowności. Nie ma tam już miejsca dla ciebie - odpowiedziało Bogactwo.

Druga podpłynęła Duma swoim ogromnym czteromasztowcem. - Dumo, zabierz mnie ze sobą! - poprosiła Miłość. - Niestety nie mogę cię wziąć! Na moim statku wszystko jest uporządkowane, a ty mogłabyś mi to popsuć... - odpowiedziała Duma i... z dumą podniosła piękne żagle.

Na zbutwiałej łódce podpłynął Smutek. - Smutku, zabierz mnie ze sobą! - poprosiła Miłość. - Och, Miłość, ja jestem tak strasznie smutny, że chcę pozostać sam - odrzekł Smutek i smutnie powiosłował w dal.

Szczęście przepłynęło obok Miłości nie zauważając jej, bo było tak radosne, że nie usłyszało nawet wołania o pomoc. Wydawało się, że Miłość zginie na zawsze w głębiach oceanu...

Nagle Miłość usłyszała: - Chodź! Zabiorę cię ze sobą! - powiedział nieznajomy. Miłość była tak szczęśliwa i wdzięczna za uratowanie życia, że zapomniała zapytać - kim jest jej wybawca. Aby się o nim dowiedzieć zwróciła się o poradę do Wiedzy. - Powiedz mi proszę, kto mnie uratował? - To był Czas - odpowiedziała Wiedza. - Czas? - zdziwiła się Miłość. - Dlaczego Czas mi pomógł? - Tylko Czas potrafi zrozumieć, jak cenna jest w naszym życiu Miłość - odrzekła Wiedza.

źródło: internet

0

Udostępnij tego posta


Odnośnik do posta
Udostępnij na stronach

JAK WYGLĄDA TWÓJ ANIOŁ?

aniol.jpg

Mamusiu, czy wiesz, jak wygląda twój anioł? - pyta Marta.

- Chyba tak, a czy ty wiesz, jak wygląda twój anioł? - mama Marty odpowiada pytaniem.

- No, jest wysoki, co najmniej taki jak tata, i troszkę grubszy od ciebie, mamusiu - śmieje się Marta.

- A czy ma skrzydła? - chce wiedzieć mama.

- Tak myślę - mówi Marta. - Ma dwa skrzydła, które błyszczą jak srebro i są tak duże jak cały mój anioł albo jak tata.

- A dalej?

- Ma białą suknię ze złotymi szelkami, do których przyczepione są skrzydła. Butów nie ma, bo rzadko chodzi na nogach.

Z włosów wystaje mu mała antenka, dzięki której jest z tobą w stałym kontakcie, nawet jeśli czasem jest potrzebny gdzie indziej. Poza tym ma jasne, a właściwie złociste włosy. Kiedy lata zbyt szybko, czerwienią mu się uszy.

- Masz pięknego anioła - uważa mama.

- No pewnie - mówi Marta. - Myślę, że to najpiękniejszy anioł na świecie.

-Ja też tak myślę] - zgadza się mama Marty - chociaż z mojego też jestem bardzo zadowolona.

Marta zastanawia się.

- A jak w końcu wygląda twój anioł, mamo?

- Spójrz w lustro, to go zobaczysz.

Autor: Manfred Eichorn

0

Udostępnij tego posta


Odnośnik do posta
Udostępnij na stronach

ZAKOCHANY ANIOŁ

aniol_czuwajacy_nad_kobieta.jpg

To był piękny anioł, a gdy wzniósł wszystkie aspekty swej boskiej natury i wszystkie atrybuty swojej anielskości wprost oszałamiał pięknem i dostojenstwem.Emanowała z niego ta sama natura którą widzisz czasem w widoku odległych gór, czy wielkiego huczącego wodospadu. Był piękny i nieokiełznany. Prawdziwa potęga pierwotnej nieskalanej światłości. Lecz nie był samym pięknem, bo było w nim tez serce dobre i natura łagodna. Potrafił się anioł cieszyć świtem i kwiatów drobnych kolorami. Potrafił anioł słuchać szumu lisci i znajdował radość w każdym stworzeniu. Tak był prawdziwym, najprawdziwszym aniołem. I jak to bywa w takich opowieściach była też kobieta. Cóż można o niej powiedzieć? Była kobietą jakich tysiące na świecie,a więc była na swoj sposób wyjątkowa. Trzeba było tylko zadac sobie trud by tę wyjatkową iskierkę wydobyć na powierzchnie,by zauważyć jej piękno i dać jej odczuć, że wiemy jaka jest prawdziwa. Anioł być może przypadkiem, a być może z wyroku boskiego spotkał tę kobietę w jednej ze swoich wędrówek. I swym wzrokiem anielskim przeniknął jej duszę i odnalazł to właśnie, co nas niekiedy zachwyca. To co piękne i kochające,to co cierpliwe ufne i dobre. To co wybaczające i niewymagające. I pokochał to wszystko, choć była tylko zwyklą śmiertelniczką. A ona? jak mogła nie pokochać, skoro to wszystko widziała w jego wzroku,wszystko dokładnie odbite co w niej najlepsze? On ja kochał za to kim naprawdę jest, a ona go za to, że potrafił w niej odnaleźć to co najpiękniejsze. Tak w tamtych czasach takie rzeczy sie czasem zdażały. Zamieszkali razem w niewielkiej chatce i dobrze im było razem, bo potrafili cieszyć sie tym co najważniejsze dla nich, a nie tym co inni za najważniejsze uważali. Lecz niedługo trwała ta sielanka. W niebie znów powstało poruszenie i anioł poczuł jak jakaś siła go tam przyzywa. Znów niezadowolone anioły bunt podniosły i źle się działo w niebiańskiej krainie. Anioł czuł jak wzywa go obowiązek lecz jak miał opuścić swoją ukochaną? Wielka rozterka zatruwała jego myśli, aż w końcu jego luba powiedziała: - Skoro serce Cię wzywa, to leć, bo jakże mogę zatrzymać dla siebie twoje serce, jesli ono teraz takie rozdarte? Jak moge pozwolić by krwawiło niczym w niewoli? Uściskał ją Anioł i odparł- to prawda, że moje myśli rozdarte teraz, lecz nie myśl że mogę o tobie zapomnieć choćby na chwile, gdy tylko w niebie uspokoi się trochę wróce do Ciebie, bo nigdzie indziej żyć nie mógłbym- rozpostarł skrzydła i odleciał. I tak też przez czas jakiś w niebie zajety był wspieraniem swych braci aż ucichły swary i spory. Wtedy niczym na skrzydłach wiatru wrócił do swojej chatki i swojej kobiety.Przed domem stanął jednak zdziwiony bo jakaś inna mu się wydała jakby niższa i pochylona, a na progu jakaś obca kobieta na kolanach dziecko trzymając wpatrywała się w przybysza. Witaj - powiedział- szukam swojej żony - a widząc, że ta ze zdziwieniem wpatruje sie w niego opisał jej swoją ukochaną.Kobieta jakby wreszcie zrozumiala o czym Anioł mówi.- Szlachetny Panie babcia dwa lata temu umarła na wiosnę tydzień po swoich osiemdziesiątych urodzinach. Odkąd pamiętam zawsze wesoła była lecz w sercu smutek nosiła. Wieczorami siadała w oknie i wpatrywała sie gdzieś głęboko między gwiazdy... Anioł nic nie odpowiedział. Usiadł cięzko na kamieniu i zapłakał.

Lecz te łzy - po kim płakał?

Po czasie który płynie nieubłaganie dla śmiertelników?

Po utraconych chwilach które nigdy sie nie zdażyły?

Po niej? Czy po sobie?

Autor: Kirisse Sorrow

0

Udostępnij tego posta


Odnośnik do posta
Udostępnij na stronach

A to bajka, która wyciska łzy z naszej Szepczącej ;) :twisted:

BAJKA O ZRANIONYM ANIELE

Był sobie pewnego razu anioł, którego słabością największą była miłość do ludzi i chęć pomagania im. Obserwował z wysoka ich losy, ich cierpienia i problemy ? jedyne czego chciał, to pomóc im, ulżyć w ich ciężkiej doli. I zdarzyło się tak, że gdy miał już dość przyglądania się tylko, sfrunął na ziemię, w majestacie blasku i szumu skrzydeł i pomógł. Jednej osobie, drugiej, trzeciej... Pojawiał się tylko na chwilę lecz wszędzie tam, gdzie się pojawił ? nagle los się odmieniał. Ktoś znajdował pracę, ktoś odzyskiwał utraconą miłość, ktoś wyzdrowiał z nieuleczalnej choroby... Ludzie zBajka o zranionym aniele ust do ust przekazywali sobie opowieść o przychodzącym znikąd aniele, który wszystkim pomaga, spełnia życzenia, ulepsza człowiecze życie...

Pewnego dnia jednak, pośrodku zatłoczonej ulicy, ktoś rozpoznał anioła i gromkim głosem krzyknął: ?To on!!!? Jak na komendę ludzie rzucili się w jego stronę, wykrzykując swoje prośby, pragnąc mocy, żądając cudów. Tłoczyli się wokół niego jak mrówki, wyciągając ręce, szarpiąc go, wyrywając pióra, przepychając się do niego. Każdy chciał mieć kawałek dla siebie. W ścisku zadeptywali siebie nawzajem, lgnąc do obietnicy spełnienia marzeń. Krzyczeli, szarpali, darli, drapali, rozpychali się i bili... Anioł stał w pokorze...

Nie minęło zbyt wiele chwil, a ulica opustoszała. Pośrodku pozostała tylko jedna postać... W podartej szacie, z powyrywanymi włosami, pooraną paznokciami twarzą, krwią cieknącą cienkim strumyczkiem z nosa... i z kikutem prawego skrzydła, w którym już piór nie było a jedynie strzęp żałosny... Zraniony anioł kulejąc, powlókł się przed siebie, w gardle dusząc gorycz zawodu. To nie byli ludzie ? opanowani niepohamowaną żądzą spełnienia swoich pragnień, przemienili się w dzikie zwierzęta. Gdy miast anioła w ich drapieżnych rękach pozostał jedynie strzęp postaci ? odstąpili widząc, że nic z ich marzeń nie będzie. Niektórzy nawet przeklinali go i lżyli, że nie zechciał im pomóc. To bolało... Bardziej niż zadane fizycznie rany...

Anioł stracił swoją wiarę w ludzi. Dzień po dniu wędrował ulicami, popychany przez mijających ludzi, w których oczach widział jedynie pogardę i niechęć. ?Kaleka... brudas... odmieniec...? - słyszał ich myśli. Dostrzegał ich pełne odrazy miny. Jego szare oczy zachodziły wtedy łzami. Chciał wykrzyczeć, że to oni takim go uczynili, że to przez nich tak wygląda, ale przecież był aniołem. Nie mógł tego powiedzieć nikomu prosto w twarz. Cierpiał więc dalej w milczeniu.

Jego biała szata wkrótce poszarzała, postrzępione jej skrawki luźno zwisały z wychudzonego ciała. Kikut obszarpanego skrzydła zabliźnił się i już tak nie promieniował bólem (drugie skrzydło przezornie ukrył pod szatą, przywiązane ściśle do pleców). Na twarzy pozostała mu brzydka blizna po wyjątkowo mocnej ranie zadanej paznokciem przez jakąś krzykliwą kobietę. Skołtunione, długie włosy pozlepiały się w strąki i straciły dawny blask.

Każdego dnia anioł tęsknie patrzył w niebo. Na niebieskie przestworza, na białe obłoki skąpane w złotym blasku słońca. I marzył. Marzył, by móc znowu latać, poczuć wiatr pod skrzydłami, spojrzeć z góry na cały świat, poczuć ten smak wolności. Tęsknił i z każdym mijającym dniem tęsknota się wzmagała. Wielekroć nieświadomie chciał wzbić się w górę, a wtedy przejmujący ból brakującego skrzydła przypominał o niemożności zrealizowania marzeń. Zastygał wtedy w miejscu, patrząc prosto w niebo, a po jego policzkach spływały duże łzy...

Pewnego dnia siedział skulony na krawężniku, ramionami obejmując kolana, ze spuszczoną w dół głową. Obserwował strużkę wody spływająca do kanału ściekowego, rozmyślając nad własnym upływającym życiem. W tafli wody odbijało się błękitne niebo ? jego tęsknota i nieosiągalne marzenie. I nagle odbite w wodzie niebo przesłonił cień, a na jego ramieniu spoczęła czyjaś dłoń. Uniósł głowę i spojrzał prosto w głęboką zieleń przenikliwych oczu kobiety. Rozpoznał ją natychmiast: ona też była aniołem ? nie sposób było się pomylić. Chwilę przed tym, jak jego wzrok spoczął na jej barkach wiedział ? była taka jak on. Jak siostra bliźniaczka, jak lustrzane odbicie jego samego. Z tym samym bólem w oczach, z tak samo uszkodzonym skrzydłem, z tą samą tęsknotą, która bezgłośnie wyrywała się z całego jej ciała...

Wstał powoli, ujmując jej delikatną dłoń. Ich twarze rozjaśnił uśmiech zrozumienia. Bez słowa, w absolutnym milczeniu, stojąc naprzeciw siebie, uwolnili swoje pojedyncze skrzydła. Objęli się mocno w bratnim porozumieniu dusz i niczym jedno ciało poruszyli skrzydłami ? każde swoim. Kurz zatańczył nad miejskim brukiem, gdy wznosili się w powietrze, rytmicznie, majestatycznie, odzyskując dawną chwałę, blask i moc... Poszybowali ku błękitnym przestworzom, nurzając się w obłokach, kąpiąc w słonecznym blasku... Wiatr niósł ich perlisty śmiech...

...bo nawet zraniony anioł może znowu latać...

Autor: Rafał Wieliczko

Bajki dla dorosłych

0

Udostępnij tego posta


Odnośnik do posta
Udostępnij na stronach

Z Szepczącej to więcej rzeczy łzy wyciska....

I nie byłaby sobą, gdyby szamańsko nie opowiedziała bajki Indian Cherokee

Bajka o Dwóch Wilkach

Pewien stary Indianin Cherokee nauczał swoje wnuki. Powiedział im tak:

- Wewnątrz mnie odbywa się walka. To straszna walka.

Walczą dwa wilki:

jeden reprezentuje strach, złość, zazdrość, smutek, żal, chciwość, arogancję, użalanie się nad sobą, poczucie winy, urazę, poczucie niższości, kłamstwa, fałszywą dumę i poczucie wyższości.

Drugi to radość, zadowolenie, zgoda, pokój, miłość, nadzieja, akceptacja, chęć zrozumienia, hojność, prawda, życzliwość, współczucie i wiara.

Taka sama walka odbywa się wewnątrz was i każdej innej osoby.

Dzieci myślały o tym przez chwilę, po czym jedno z nich zapytało:

- Dziadku, a który wilk wygra?

- Ten, którego nakarmisz ? odpowiedział stary Indianin.

swilk.jpg

0

Udostępnij tego posta


Odnośnik do posta
Udostępnij na stronach

STWORZENIE ŚWIATA- KRUK

images?q=tbn:ANd9GcSpixZlzlRSJhzamdtphAwgQ5pXwh5uZ5nlJ08F-ji2-5u9aIdv_w

Dawno, dawno temu, przed stworzeniem świata, Sza-lana panował w swoim królestwie na szarych chmurach. W dole pod chmurami rozpościerał się niezmierzony obszar wody.

Kruk był najważniejszym sługą Sza-lany. Pewnego dnia wzbudził gniew pana, który go wygnał z krainy szarych chmur. Kruk latał w kółko nad ogromnym morzem i wreszcie bardzo się zmęczył. Ale nie było niczego, na czym by mógł usiąść i odpocząć.

Ze złości zaczął bić skrzydłami wodę tak gwałtownie, że po obu stronach jego ciała trysnęła w górę aż pod niebo i opadła potem prze mieniona w skałę. Kruk na niej usiadł. Skała rosła i rosła we wszystkie strony i rozszerzyła się od Wyspy Północnej aż po Przylądek Św. Jakuba.

Później skała rozsypała się w piasek. Po kilku zmianach księżyca z piasku wykiełkowały i wyrosły drzewa. Minęło kilka następnych zmian księżyca, a piasek i drzewa stały się ogromną gromadą pięknych wysp, które dzisiaj się nazywają Wyspami Królowej Charlotty.

Kruk przez jakiś czas cieszył się swoim królestwem, później zaczęła mu dokuczać samotność.

? Przydałby mi się ktoś do pomocy w pracy ? mówił sobie.

Pewnego dnia usypał na plaży duże stosy z muszli mięczaków i przemienił je w dwie ludzkie istoty, obie płci żeńskiej. Ale te istoty były nieszczęśliwe i robiły swemu stwórcy wymówki:

? Źle postąpiłeś, że nas obie zrobiłeś kobietami.

Kruk w pierwszej chwili się rozgniewał, ale po namyśle zrozumiał, czego im brakuje do szczęścia. Obrzucił jedną z istot muszlami skałoczepa i przemienił ją w mężczyznę. Odtąd jego stworzenia były szczęśliwe. Ta para dała początek całemu ludowi Haida.

Patrząc na tych dwoje Kruk czuł się bardzo osamotniony. Posta nowił więc wybrać się do dawnej ojczyzny, Krainy Chmur, i postarać się o żonę spośród córek królewskich dostojników.

Pewnego słonecznego ranka wyruszył w daleką drogę, wzbił się nad wielkie morze tak wysoko, że stworzony przez niego ląd zdawał mu się maleńki jak komar. Wreszcie doleciał do wału otaczającego królestwo Sza-lany. Czekał w ukryciu do wieczora, potem przedzierzgnął się w niedźwiedzia, wykopał dziurę pod wałem i wszedł przez nią do Krainy Chmur.

Zobaczył tam wielkie zmiany. Dowiedział się, że teraz każdy w królestwie Sza-lany jest wodzem, ale podlega Panu Światła, który zachował władzę najwyższą. On też podzielił swoje państwo na wsie i miasta, lądy i morza. Stworzył księżyc i gwiazdy, a również wielkie słońce rządzące innymi postaciami światła. Kruk przyglądał się bardzo uważnie wszystkiemu, aby u siebie na ziemi urządzić podobne królestwo.

Wreszcie zaprowadzono go, wciąż jeszcze w skórze niedźwiedziej, przed oblicze władcy. Wyglądał na pięknego i oswojonego niedźwiedzia, więc najwyższy wódz zatrzymał go i darował swojemu małemu synowi do zabawy. Przez trzy lata Kruk żył w pięknym szałasie ro dziny władcy. Wiele rzeczy, które tam widział, zamierzał wziąć ze sobą, gdy będzie wracał do własnego kraju.

W Królestwie Chmur dzieci miały zwyczaj przemieniać się dla zabawy w niedźwiedzie, foki albo ptaki. Pewnego wieczora Kruk, wciąż w niedźwiedziej postaci, przechadzał się po plaży zbierając małże na kolację. Zobaczył zbliżającą się trójkę niedźwiadków i zgadł, że to są przebrane dzieci wodza.

?Pora wracać na ziemię" ? pomyślał.

Przedzierzgnął się w olbrzymiego orła, zaatakował z góry dzieci niedźwiadki i jedno z nich uniósł w powietrze. Chwycił słońce, które właśnie zachodziło, a także krzesiwo służące do rozniecania ognia. Trzymał dziecko w szponach, słońce pod jednym skrzydłem, a krze siwo pod drugim i z tymi zdobyczami opuścił Krainę Światła.

Mieszkańcy górnego świata wkrótce spostrzegli, że im skradziono słońce, i pobiegli z wieścią o tym rabunku do Wielkiego Wodza.

? Natychmiast przeszukajcie cały świat ? rozkazał Wielki Wódz. Jeśli złapiecie złodzieja, oddamy go władcy niższego świata, leżącego pod dnem morza.

Zanim rozpoczęła się obława, przybiegł goniec wołając:

? Widziałem olbrzymiego orła, który uciekał trzymając słońce pod skrzydłem.

Wtedy rzucili się w pościg za Krukiem przemienionym w orła. W pośpiechu Kruk wypuścił ze szponów dziecko, które przebijając chmury wpadło do morza położonego w najbliższym sąsiedztwie Krainy Chmur. Ale słońca i krzesiwa nie zgubił i, umknąwszy przed pościgiem, wylądował bezpiecznie na ziemi.

Dziecko, gdy wpadło do morza, zaczęło krzyczeć i wzywać ratun ku. Usłyszały je małe ryby płynące gęstą ławicą w pobliżu, wzięły dziecko na grzbiety i odniosły na wybrzeże Krainy Chmur. Po dziś dzień mnóstwo tych rybek pływa wokół Różowego Cypla, a w niebieskiej glinie na pobliskich wybrzeżach można zobaczyć odciśnięte kształty ich ciał.

Wielki Wódz z Krainy Chmur, miłujący pokój, nie pozwolił swo im podwładnym ścigać Kruka na jego ziemi. Obawiał się, żeby władca niższego świata nie napadł wówczas na górne królestwo i nie wyrządził w nim szkód. Stworzył więc drugie słońce, by świeciło nad Krainą Chmur.

Kruk wróciwszy do własnego królestwa nauczył swój lud, jak rozniecać ogień sposobem, który podpatrzył w Krainie Chmur, za pomocą krzesiwa. Odtąd na ziemi jest światło i ciepło dzięki słońcu i ogniowi.

Przedruk za: Clark Ella Elizabeth: ?Legendy Indian kanadyjskich?; Wydawnictwo ?Nasza Księgarnia?, Warszawa 1982 r.

0

Udostępnij tego posta


Odnośnik do posta
Udostępnij na stronach
A to bajka, która wyciska łzy z naszej Szepczącej ;) :twisted:

BAJKA O ZRANIONYM ANIELE

Był sobie pewnego razu anioł, którego słabością największą była miłość do ludzi i chęć pomagania im. Obserwował z wysoka ich losy, ich cierpienia i problemy ? jedyne czego chciał, to pomóc im, ulżyć w ich ciężkiej doli. I zdarzyło się tak, że gdy miał już dość przyglądania się tylko, sfrunął na ziemię, w majestacie blasku i szumu skrzydeł i pomógł. Jednej osobie, drugiej, trzeciej... Pojawiał się tylko na chwilę lecz wszędzie tam, gdzie się pojawił ? nagle los się odmieniał. Ktoś znajdował pracę, ktoś odzyskiwał utraconą miłość, ktoś wyzdrowiał z nieuleczalnej choroby... Ludzie zBajka o zranionym aniele ust do ust przekazywali sobie opowieść o przychodzącym znikąd aniele, który wszystkim pomaga, spełnia życzenia, ulepsza człowiecze życie...

Pewnego dnia jednak, pośrodku zatłoczonej ulicy, ktoś rozpoznał anioła i gromkim głosem krzyknął: ?To on!!!? Jak na komendę ludzie rzucili się w jego stronę, wykrzykując swoje prośby, pragnąc mocy, żądając cudów. Tłoczyli się wokół niego jak mrówki, wyciągając ręce, szarpiąc go, wyrywając pióra, przepychając się do niego. Każdy chciał mieć kawałek dla siebie. W ścisku zadeptywali siebie nawzajem, lgnąc do obietnicy spełnienia marzeń. Krzyczeli, szarpali, darli, drapali, rozpychali się i bili... Anioł stał w pokorze...

Nie minęło zbyt wiele chwil, a ulica opustoszała. Pośrodku pozostała tylko jedna postać... W podartej szacie, z powyrywanymi włosami, pooraną paznokciami twarzą, krwią cieknącą cienkim strumyczkiem z nosa... i z kikutem prawego skrzydła, w którym już piór nie było a jedynie strzęp żałosny... Zraniony anioł kulejąc, powlókł się przed siebie, w gardle dusząc gorycz zawodu. To nie byli ludzie ? opanowani niepohamowaną żądzą spełnienia swoich pragnień, przemienili się w dzikie zwierzęta. Gdy miast anioła w ich drapieżnych rękach pozostał jedynie strzęp postaci ? odstąpili widząc, że nic z ich marzeń nie będzie. Niektórzy nawet przeklinali go i lżyli, że nie zechciał im pomóc. To bolało... Bardziej niż zadane fizycznie rany...

Anioł stracił swoją wiarę w ludzi. Dzień po dniu wędrował ulicami, popychany przez mijających ludzi, w których oczach widział jedynie pogardę i niechęć. ?Kaleka... brudas... odmieniec...? - słyszał ich myśli. Dostrzegał ich pełne odrazy miny. Jego szare oczy zachodziły wtedy łzami. Chciał wykrzyczeć, że to oni takim go uczynili, że to przez nich tak wygląda, ale przecież był aniołem. Nie mógł tego powiedzieć nikomu prosto w twarz. Cierpiał więc dalej w milczeniu.

Jego biała szata wkrótce poszarzała, postrzępione jej skrawki luźno zwisały z wychudzonego ciała. Kikut obszarpanego skrzydła zabliźnił się i już tak nie promieniował bólem (drugie skrzydło przezornie ukrył pod szatą, przywiązane ściśle do pleców). Na twarzy pozostała mu brzydka blizna po wyjątkowo mocnej ranie zadanej paznokciem przez jakąś krzykliwą kobietę. Skołtunione, długie włosy pozlepiały się w strąki i straciły dawny blask.

Każdego dnia anioł tęsknie patrzył w niebo. Na niebieskie przestworza, na białe obłoki skąpane w złotym blasku słońca. I marzył. Marzył, by móc znowu latać, poczuć wiatr pod skrzydłami, spojrzeć z góry na cały świat, poczuć ten smak wolności. Tęsknił i z każdym mijającym dniem tęsknota się wzmagała. Wielekroć nieświadomie chciał wzbić się w górę, a wtedy przejmujący ból brakującego skrzydła przypominał o niemożności zrealizowania marzeń. Zastygał wtedy w miejscu, patrząc prosto w niebo, a po jego policzkach spływały duże łzy...

Pewnego dnia siedział skulony na krawężniku, ramionami obejmując kolana, ze spuszczoną w dół głową. Obserwował strużkę wody spływająca do kanału ściekowego, rozmyślając nad własnym upływającym życiem. W tafli wody odbijało się błękitne niebo ? jego tęsknota i nieosiągalne marzenie. I nagle odbite w wodzie niebo przesłonił cień, a na jego ramieniu spoczęła czyjaś dłoń. Uniósł głowę i spojrzał prosto w głęboką zieleń przenikliwych oczu kobiety. Rozpoznał ją natychmiast: ona też była aniołem ? nie sposób było się pomylić. Chwilę przed tym, jak jego wzrok spoczął na jej barkach wiedział ? była taka jak on. Jak siostra bliźniaczka, jak lustrzane odbicie jego samego. Z tym samym bólem w oczach, z tak samo uszkodzonym skrzydłem, z tą samą tęsknotą, która bezgłośnie wyrywała się z całego jej ciała...

Wstał powoli, ujmując jej delikatną dłoń. Ich twarze rozjaśnił uśmiech zrozumienia. Bez słowa, w absolutnym milczeniu, stojąc naprzeciw siebie, uwolnili swoje pojedyncze skrzydła. Objęli się mocno w bratnim porozumieniu dusz i niczym jedno ciało poruszyli skrzydłami ? każde swoim. Kurz zatańczył nad miejskim brukiem, gdy wznosili się w powietrze, rytmicznie, majestatycznie, odzyskując dawną chwałę, blask i moc... Poszybowali ku błękitnym przestworzom, nurzając się w obłokach, kąpiąc w słonecznym blasku... Wiatr niósł ich perlisty śmiech...

...bo nawet zraniony anioł może znowu latać...

Autor: Rafał Wieliczko

Bajki dla dorosłych

:

Nie dziwię się, ze Szepcik na nia tak raguje :cry:

0

Udostępnij tego posta


Odnośnik do posta
Udostępnij na stronach
Uwielbiam takie opowiadania! Super wątek, który pozwala przystanąc na chwilkę i zastanowić się....

bardzo się cieszę, że spodobał Ci się ten wątek :D

0

Udostępnij tego posta


Odnośnik do posta
Udostępnij na stronach

Cztery kamienie

Kiedy była małą dziewczynką dziadek zabierał ją nad rzekę. Siadali razem pod wielkim dębem i układali przedziwne historie. Pewnego dnia dziadek opowiedział małej o zdarzeniu, które wydarzyło się dawno temu, kiedy był bardzo młody.

Miał wtedy około 25 lat, był pełen nadziei i pozytywnych myśli. W tamtym okresie każdego dnia zadawał sobie pytanie czy istnieje człowiek idealny. Uważał, że większość nas dąży do perfekcji, więc komuś powinno się to udać. A jeśli nikt jeszcze tego nie dokonał on będzie tym pierwszym. Legenda głosiła, że kluczem do osiągnięcia doskonałości są cztery kamienie zrodzone z żywiołów. Ogień, woda, ziemia, wiatr. Każdy, kto się z nimi połączy osiągnie to, czego pragnie. Mężczyzna poddał się ciężkim próbom czterech żywiołów i przeszedł je zwycięsko. Kamienie umieścił każde w osobnym woreczku by przypadkiem nie połączyły się bez jego wiedzy i wrócił do domu. Zanim przestąpił próg domu spotkał zalaną łzami żonę. Miała sen. Ten, kto osiągnie doskonałość stanie się częścią natury, a przestanie być człowiekiem, bo właśnie niedoskonałość leży w naturze człowieka i sprawia, że istota ludzka jest taka a nie inna. Żona bardzo go kochała i nie chciała stracić. Pragnęłaby pozostał sobą, w całej swej niedoskonałości. Więc na jej prośbę cztery kamienie spoczęły w drewnianej skrzynce zakopane właśnie pod tym dębem, pod którym tak często przesiadywał wiele lat później ze swoją wnuczką.

Lata mijały. Dziewczynka dorastała aż stała się młodą kobietą. Była pełna marzeń, jednak nie czerpała radości z życia. Głęboki smutek wypełniał jej serce. Nie uczyła się tak dobrze jak by chcieli tego jej rodzice. Pięknością nigdy nie była i nie zapowiadało się na to, że kiedykolwiek tak się stanie. Zamartwiała się z wielu powodów nieustannie czując, że jej życiu brakuje sensu.

Kochała swoich rodziców i najbardziej bolało ją to, że ich krzywdzi. Każdego dnia czuła, że ich unieszczęśliwia i że zasłużyli na lepsze dziecko.

Któregoś dnia przypomniała sobie historię dziadka. Czy była prawdziwa? Tego nie mogła być pewna jednak postanowiła spróbować. Była to jedyna możliwość, aby uwolnić się od cierpienia, jej życie nabrało sensu, znalazła cel – odnaleźć magiczne kamienie. Wiedziała gdzie dziadek je ukrył, więc jeśli naprawdę istniały znajdzie je na pewno.

Historia była prawdziwa. Były tam, każde w osobnym woreczku ukryte w drewnianej skrzynce. Dziewczyna wyjęła je i położyła przed sobą. Były piękne, każde w innym kolorze, każde w innej poświacie energii. Wzięła je w dłonie i z całej siły zapragnęła się z nimi złączyć. Chciała być idealna nie dla siebie, lecz dla swoich rodziców, nie pamiętała, że doskonałość wiąże się z utratą człowieczeństwa. I stało się. Od tej pory była częścią natury, jej duszą i ciałem, myślą i uczynkiem, radością i cierpieniem.

Matka dziewczyny odchodziła od zmysłów. Jej kochana córka nie wróciła do domu, nie powiedziała nawet gdzie się wybiera. Co mogło się stać? Postawiono na nogi całą policję. Liczyła się każda poszlaka i ślad.

Zatroskana kobieta czuła jakby czas zaciskał jej pętle na szyi. Siadała przed domem na huśtawce. Próbowała odszukać w myślach ostatnie wydarzenia. Może zrobiła coś nie tak? Przecież tak bardzo kocha swoją córkę! Wspomnienia krążyły w jej głowie bez celu. I wtedy właśnie poczuła na policzku muśniecie letniego wiatru. Mogłaby przysiąc, że delikatnie ją pocałował. Pomyślała przez chwilę, że jej dziecko jest blisko, tylko ona nie potrafi jej odnaleźć.

Kolejne dni nie przyniosły żadnych rezultatów. Rodzice zaczynali wierzyć w coraz czarniejsze scenariusze. Czas mijał a oni nie mogli nic zrobić. Dni spędzali w ogrodzie czekając na jakąkolwiek wiadomość. Lubili to miejsce, piękno bijące z niego ochładzało ich myśli, było w nim coś dziwnego, coś doskonałego. Tak, to dobre określenie, bo taka właśnie jest matka natura.

Każdy dzień odbierał rodzicom cząstkę nadziei, nie zostało z niej już wiele. Jeszcze trochę a rozsypie się w pył i nie pozostanie z niej choćby najmniejszy ślad. Mama dziewczynki usiadła w fotelu próbując poukładać poszarpane myśli. Zamknęła oczy i usłyszała śpiew. Był to śpiew tańczącego płomienia świecy, który rozbijał się w tęczę na powierzchni wody w szklance. Ogień i woda – pomyślała – dwie przeciwności a jednak są jednością w tajemniczej naturze.

Wszystko jest nie tak jak trzeba – myślała dziewczyna – Mówię do rodziców, staram się im przekazać jak bardzo ich kocham, ale oni mnie nie rozumieją. To wszystko, dlatego że jestem częścią natury, człowiek nie jest w stanie zrozumieć tego, co idealne, bo niedoskonałość leży w jego naturze. Teraz będę sama, niezrozumiała, chciałam przybliżyć się do tych, których kocham, a oddaliłam się od nich. Ujawniałam się w każdej cząsteczce natury. Całowałam przez wiatr, mówiłam przez ziemię, byłam pierwiastkiem wody, śpiewałam ulubioną pieśń mojej matki płomieniami ognia. Wszystko na marne.

Gdyby dziewczyna wiedziała jak bardzo rodzice kochają ją za to jaka jest nigdy w życiu nie szukałaby kamieni. Jednak bardzo chciała ich uszczęśliwić. Czy zrobiła wszystko, co w jej mocy? Myślę, że nie. Wystarczyłoby, że byłaby sobą.

Kochajmy ludzi za to, jacy są, a nie za to, jacy byśmy chcieli żeby byli.

0

Udostępnij tego posta


Odnośnik do posta
Udostępnij na stronach

„Przebaczenie – najpotężniejszy uzdrowiciel”

Będziemy mieć naprawdę o wiele spokojniejsze relacje z innymi,

kiedy przestaniemy im mówić, jak powinni żyć,

a sami zaczniemy promieniować miłością i przebaczeniem.

Czy jest coś, czego byś pragnął, a czego nie mogłoby ci dać przebaczenie?

Chcesz pokoju? Dzięki przebaczeniu otrzymasz go.

Chcesz szczęścia, spokojnego umysłu, pewnego celu,

poczucia wartości i piękna, które przekracza świat?

Chcesz troski, stałego poczucia bezpieczeństwa

i ciepła bezinteresownego wsparcia?

Pragniesz wyciszenia, którego nie można zakłócić,

łagodności, której nigdy nie można zranić,

głębokiej tolerancyjnej pociechy oraz odpoczynku tak doskonałego,

że nic nie może go zniszczyć? Dzięki przebaczeniu uzyskasz to wszystko,

a nawet więcej. Kiedy się budzisz, ono rozpala w twoich oczach iskry

i daje ci radość, z którą możesz powitać dzień.

Wygładza twoje czoło, kiedy śpisz, i spoczywa na twoich powiekach,

byś nie ujrzał koszmarów pełnych lęku i zła, podstępności i walki.

A kiedy znowu się obudzisz, daje ci kolejny dzień szczęścia i spokoju.

Wszystko to, a nawet więcej, daje ci przebaczenie

Przebaczenie to przepis

Na szczęście.

Brak przebaczenia jest przepisem

Na cierpienie.

Czy to możliwe,

Aby wszelki ból

- Bez względu na przyczynę -

Niósł w sobie ziarno

Przebaczenia?

Hodowanie myśli o zemście,

Brak miłości i współczucia

Rujnuje

Nasze zdrowie

I odporność.

Upór przy uzasadnionym gniewie

Przeszkadza nam doświadczać

Spokoju Boga.

Wybaczenie

Nie oznacza

Zgody na występek;

Nie oznacza aprobaty

Oburzającego zachowania.

Przebaczenie oznacza

Zerwanie

Z bolesną przeszłością.

Przebaczenie oznacza

Koniec rozdrapywania ran,

Które ciągle krwawią.

Przebaczenie oznacza

Życie i miłość

W teraźniejszości,

Pozbycie się cienia przeszłości.

Przebaczenie oznacza

Wolność od gniewu

I agresywnych myśli.

Przebaczenie oznacza

Pozbycie się złudzeń

Na zmianę przeszłości.

Przebaczenie oznacza

Nieodmawianie

Swojej miłości nikomu.

Przebaczenie oznacza

Uzdrowienie rany w sercu

Zadanej przez zapiekłe myśli.

Przebaczenie oznacza

Ujrzenie światła Boga

W każdym, bez względu

Na jego zachowanie.

Przebaczenie nie jest tylko

Dla innych – ale dla nas,

Dla błędów, które popełniliśmy

Dla winy i wstydu,

W których z uporem trwamy.

Najważniejsze

To przebaczyć sobie

Za odejście od miłującego Boga.

Przebaczenie oznacza

Przebaczyć Bogu i naszym

Fałszywym myślom,

Że byliśmy kiedyś

Porzuceni przez Boga i samotni.

Wybaczyć w jednej chwili

Oznacza zamknięcie Klubu

Zwlekających.

Przebaczenie otwiera drzwi

Dla Ducha, byśmy

Czuli się jednym ze wszystkimi

I wszystkim w Bogu.

By wybaczyć -

Nigdy nie jest zbyt wcześnie.

By wybaczyć -

Nigdy nie jest zbyt późno.

Ile potrzeba na to

Czasu?

To zależy od ciebie.

Jeśli uznasz, że to nigdy nie nastąpi,

To tak się stanie.

Jeśli uznasz, że potrwa to sześć miesięcy,

Tyle ci to zajmie.

Jeśli uznasz, że potrzebujesz sekundy,

Wystarczy sekunda.

Całym sercem wierzę,

Że pokój nastąpi na świecie,

Kiedy każdy z nas

Zacznie wybaczać

Wszystko wszystkim i sobie.

Być może to,

co musimy wybaczyć innym,

jest czymś w nas, co skrywaliśmy

przed własną świadomością.

Osiągnięcie spokoju umysłu

może się stać

naszym głównym celem.

Jesteśmy odpowiedzialni

za nasze własne szczęście.

Przebaczenie oznacza dostrzeżenie

Bożego światła w każdym człowieku -

bez względu na jego postępowanie.

Najszczęśliwsze małżeństwa

są zbudowane na fundamencie

przebaczenia.

Nie wybaczyć, to wybrać cierpienie.

Aby być szczęśliwym, trzeba jedynie

zrezygnować z osądzania.

Przebaczenie jest najpotężniejszym

Uzdrowicielem.

Przebaczenie jest porzuceniem

wszelkich nadziei

na odwrócenie przeszłości.

Moc miłości i przebaczenia

w naszym życiu

może dokonać cudów.

Kluczowym słowem

w nauce przebaczania

jest chęć przebaczenia.

Zawzięta świadomość ukrywa

przed nami fakt, że trwając w gniewie

i nienawiści, sami zamykamy się

w więzieniu.

Wybaczenie innym jest pierwszym

krokiem do wybaczenia sobie.

Kiedy wybaczamy, nasz system

immunologiczny wzmacnia się.

Przebaczenie uwalnia nas

od bolesnej przeszłości.

Albo wybaczysz zupełnie,

albo nie wybaczysz w ogóle.

Przebaczyć, to chcieć powierzyć

cały gniew i udręczenie Bogu.

Przebaczenie tworzy świat,

w którym nikomu nie odmawiamy

swojej miłości.

Łatwiej jest wybaczyć,

kiedy przestaniemy widzieć

w sobie ofiarę.

Przebaczenie jest nieprzerwanym

procesem, a nie czymś,

czego dokonujemy raz czy dwa razy.

Przebaczenie jest najkrótszą drogą

do Boga.

Przebaczenie jest jak gąbka,

która wymazuje bolesną przeszłość.

Przebaczenie może być

najważniejszym procesem

nie tylko dla osoby,

która umiera, ale także dla tych,

których opuszcza.

Wyrozumiałość i czułość są braćmi

i siostrami przebaczenia.

Przebaczenie czyni brzemię życia

Lżejszym.

970468tjpciv51vd1.gifNa przebaczenie nigdy nie jest

za wcześnie ani za późno.

0

Udostępnij tego posta


Odnośnik do posta
Udostępnij na stronach

”Tam, gdzie spadają anioły” (fragment) Dorota Terakowska

Mamo! Mamusiu! Anioły fruną po niebie! – krzyczała Ewa, wbiegając do pracowni matki. Kolebała się zabawnie na swych krótkich, niepewnych nóżkach i Anna pomyślała z rozbawieniem, że mata ma kaczy chód. Oczywiście, wyrośnie z tego, skończyła dopiero pięć lat… Zerknęła na córeczkę, uśmiechnęła się z pobłażliwą czułością i wróciła do pracy.

- Mamo! Mamusiu! Chodź! Szybko! Anioły fruną po niebie! Anioły! – wołała niecierpliwie Ewa. Szarpała matkę za spódnicę, usiłowała schwycić ją za rękę, lecz ta zajęta była swoją pracą. W skupieniu modelowała bryłę szybko schnącej gliny. Robiła to już drugi miesiąc i wciąż była niezadowolona. Rzeźba mało przypominała wymarzoną Piętę. Ta Pięta – Pięta Anny – miała być inna niż klasyczne: matka nie będzie rozpaczać po utracie dziecka, ale z powodu prześladującego je złego losu. Jej dziecko nie umarło – wciąż żyje, lecz cierpi. Matka musi zatem mieć tragiczny wyraz ust, czujące i nieszczęśliwe spojrzenie, przejmujący ból widoczny w rysach. Tymczasem rysy rzeźby są martwe; czegoś im brakuje. Czego, u diabła?!

Anna znów zanurzyła ręce w mokrej, kleistej glinie i przyłożyła je do wklęsłych policzków wielkiej, obcej głowy. Przecież miała to być twarz znajoma i bliska. Zmrużyła oczy i jeszcze raz przyjrzała się swemu dziełu. ‘Obrzydliwy gniot”, pomyślała z urazą do siebie i świata. – Mamo! Mamusiu! Anioły fruną po niebie! Są właśnie nad naszym domem! Chodź, zobacz! Już! Teraz! – krzyczała mała Ewa, szarpiąc matkę za skraj sukni. Tak bardzo chciała, żeby matka wzięta ją za rękę i wyszła przed dom zobaczyć niesamowity widok, który zwrócił jej uwagę, gdy bawiła się w ogrodzie. Lecz matka nadal nie reagowała, skupiona na pracy.

… jeszcze przed chwilą Ewa polewała wodą ziemię, ugniatała ją jak ciasto i, naśladując matkę, usiłowała wyrzeźbić kota. Ale kot wciąż nie był koci. Zniszczyła go więc jednym ruchem, by zacząć wszystko od nowa – i właśnie wtedy usłyszała nad sobą zrazu delikatny i odległy, a potem rosnący, i wreszcie niezwykle potężny łopot skrzydeł. Podniosła głowę – i ujrzała… Anioły. Mnóstwo Aniołów. Frunęły na tyle wysoko, że nie można było rozróżnić pojedynczych sylwetek, a zarazem na tyle nisko, że nie miało się wątpliwości, kim są unoszące się pomiędzy Niebem a Ziemią skrzydlate Istoty. Nie ptaki i nie motyle, Anioły.

Kochani jest to piękna historia, która trzyma nas w napięciu do samego końca i widać że zostało tutaj zawarte wiele ważnych stwierdzeń i prawd. Ta historia nie może przejść bez echa, zostawia nas z pytaniami i zmusza każdego z nas do refleksji.

Czy ja wierzę w Anioły? Czy mogą istnieć? Czy Anioły czuwają nad nami?

0

Udostępnij tego posta


Odnośnik do posta
Udostępnij na stronach

KIMKOLWIEK JESTEŚ, KOCHAM CIĘ!

Po cichej uliczce wielkiego miasta szedł sobie

drobny staruszek, powłócząc nogami w jesienne

popołudnie. Zeschłe liście przypominały mu

każde przeszłe lato. Przed sobą miał długą,

samotną noc w oczekiwaniu na kolejny czerwiec.

Aż nagle w stercie liści w pobliżu sierocińca,

mała kartka papieru zwabiła jego wzrok.

Zatrzymał się więc i podniósł ją trzęsącymi

się dłońmi. Czytając dziecinne literki, starzec

wybuchnął płaczem, bo słowa paliły jego

wnętrze niczym piętno.

„Kimkolwiek jest ten, kto to znalazł niech

wie, że go kocham. Kimkolwiek jest ten,

kto to znalazł, niech wie, że go potrzebuję.

Nie mam nawet z kim zamienić słowa,

więc ten, kto to znajdzie, niech

wie, że go kocham!”

Oczy staruszka spoczęły na budynku sierocińca i

dostrzegły małą dziewczynkę z nosem smętnie

przyklejonym do szyby. I wiedział już, że wreszcie

znalazł przyjaciółkę. Więc pomachał do niej i posłał

jej jasny uśmiech. Oboje wiedzieli też, że spędzą

zimę razem, naśmiewając się z deszczu. Naprawdę

spędzili zimę, śmiejąc się z niepogody. Rozmawiając

przez płot i obsypując się drobnymi podarkami,

które dla siebie zrobili. Staruszek rzeźbił dla niej

przepiękne zabawki, dziewczynka zaś rysowała

mu obrazki, na których piękne panie spacerowały

w słońcu i zieleni drzew, i oboje dużo się śmiali.

Lecz dnia pierwszego czerwca dziewczynka

podbiegła do płotu, by pokazać starcowi swój

nowy rysunek, a jego tam nie było. Przeczuwała

jakoś, że on już nie wróci, podbiegła więc

do pokoju, wzięła kredki i papier i napisała…

„Kimkolwiek jest ten, kto to znalazł niech

wie, że go kocham. Kimkolwiek jest ten,

kto to znalazł, niech wie, że go potrzebuję.

Nie mam nawet z kim zamienić słowa,

więc ten, kto to znajdzie, niech

wie, że go kocham!”

autor nieznany

0

Udostępnij tego posta


Odnośnik do posta
Udostępnij na stronach

NAJPIĘKNIEJSZE SERCE

9ingknbwmg4.gifPewien młodzieniec chwalił się że ma najpiękniejsze serce w dolinie. Chwalił się nim na rynku i zebrał się ogromny tłum by je podziwiać bowiem było w swym kształcie perfekcyjne. Nie miało żadnej skazy, było przepiękne, gładkie błyszczące. Biło bardzo żywo. Chłopak krzyczał na cały głos że nikt nie ma piękniejszego serca od niego i wszyscy mu potakiwali bowiem jego serce było idealne. Jednak w pewnym momencie jakiś starzec z tłumu krzyknął: Dlaczego twierdzisz że twoje serce jest najpiękniejsze skoro moje jest o wiele piękniejsze od twojego. Młodzieniec bardzo się zdziwił słysząc te słowa a potem spojrzał na serce starca i się zaśmiał. Serce starca biło bardzo żywo, być może nawet żywiej od serca młodzieńca, ale było to serce poorane rozlicznymi bruzdami, serce w którym było wiele brakujących kawałków. Wiele też w nim było kawałków które do tegoż serca nie pasowały. Było to serce brzydkie które w żaden sposób nie mogło się równać z nieskazitelnym sercem młodzieńca. Chłopak zapytał się dlaczego starzec uważa że jego serce jest piękniejsze skoro wszyscy widzą, że nie jest ono nawet w części tak piękne jak jego własne serce. Wtedy starzec rzekł, że w życiu nie zamieniłby tego serca na serce młodzieńca. Powiedział też aby młodzieniec spojrzał na jego serce i wskazując na blizny rzekł. Widzisz te blizny i brakujące kawałki. Nie ma ich tu dlatego, że ofiarowałem je z miłości dla wielu osób a niesie to ryzyko bo często się zdarza, że sami ofiarowujemy uczucie dla innych, ale oni nie dają nam nic w zamian. Stąd te blizny bo choć dałem im część swojego serca, oni nie dali mi nic. Jeśli natomiast spojrzysz uważnie dostrzeżesz, że wiele kawałków do mojego serca niezupełnie pasuje. Są to kawałki serca innych, które oni mi ofiarowali i które znalazły stałe miejsce w moim sercu. Dlatego moje serce jest piękniejsze od twojego. Natomiast te bruzdy, które widzisz zrobili ludzie nieczuli, ludzie, którzy mnie zranili. Wtedy młodzieniec spojrzał na starca, zrozumiał i zapłakał. Potem wziął kawałek swojego przepięknego serca i ofiarował go starcowi, a starzec zrobił to samo. Padli sobie w ramiona i rozpłakali się po czym odeszli razem w wielkiej przyjaźni. Młodzieniec włożył część serca starca do swojego serca w miejsce brakującego kawałka który dał starcowi. Ten nowy kawałek pasował tam, choć nie idealnie, co zmąciło doskonałą harmonię serca młodzieńca. Nigdy jednak wcześniej serce młodzieńca nie było tak piękne jak w tym momencie i młodzieniec dopiero teraz to zrozumiał.

„Pracuj tak, jakbyś nigdy nie potrzebował

pieniędzy, tańcz tak jakby nikt na ciebie

nie patrzył i zawsze kochaj tak jakbyś

nigdy wcześniej nie kochał”

0

Udostępnij tego posta


Odnośnik do posta
Udostępnij na stronach

MAŁY SREBRZYSTOWŁOSY ANIOŁ

Mały anioł o srebrnych włosach miał kłopoty. Był tak niegrzeczny, że Święty Piotr wezwał go do siebie. – Podejdź tutaj nicponiu – powiedział. – Coś mi się zdaje, że nie rozumiesz, że u nas w Niebie każdy ma coś do roboty, zwłaszcza teraz, w święta. Każdy z nas musi uszczęśliwić kogoś na Ziemi. – Święty Piotr spojrzał surowo i dodał: „Jednak ty byłeś tak leniwy, że nie możesz u nas zostać. Leć na Ziemię i spraw, żeby ktoś był szczęśliwy. Dopiero wtedy będziesz mógł wrócić do Nieba”.

I oto mały anioł znalazł się za bramą niebios. Zastanawiał się, co właściwie ma począć. Sfrunął na Ziemię, gdzie wszystko było pokryte miękkim, puszystym śniegiem. Aniołkowi było bardzo zimno w cieniutkiej koszulce. Pierwszą istotą, jaką napotkał, był zając, który grzecznie powiedział: „Dzień dobry!” Mały anioł chciał właśnie odpowiedzieć, gdy wtem usłyszał stukot kopyt i dźwięk dzwonka u sań. To był Święty Mikołaj jadący swoimi saniami.

Kiedy Święty Mikołaj dostrzegł małego anioła, zatrzymał sanie i zapytał: „Co ty tu robisz na Ziemi?” Anioł spuścił ze wstydu głowę i przyznał się, że był w Niebie niegrzeczny i leniwy.

- Aha, leniwy – powiedział Święty Mikołaj. – No to chodź ze mną, pomożesz mi dzisiaj w nocy. Wsiadaj do sań!

No i Święty Mikołaj zabrał małego anioła do sań i pojechali. Jechali dość długo, aż sanie raptownie zatrzymały się. Święty Mikołaj jadący swoimi saniami

Potem opróżnił swój worek, w którym były choinkowe ozdoby, i anielskie włosy.

- Może zechciałbyś mi pomóc przy ubieraniu choinek? – zapytał Święty Mikołaj.

- Och, chętnie – odpowiedział radośnie mały anioł.

- Cieszę się – powiedział Święty Mikołaj. – Ponieważ jestem wyższy od ciebie, będę ubierał choinkę od góry, a ty od dołu.

No i Święty Mikołaj i aniołek razem ubierali drzewka, zawiesili też na nich małe prezenty.

Wkrótce wszystkie ozdoby i anielskie włosy znalazły się na choince. Święty Mikołaj ruszył w dalszą drogę, aby przywieźć większe prezenty, obiecał też małemu aniołowi, że go zabierze po powrocie. Wtedy aniołek odkrył, że jedno maleńkie drzewko nie zostało jeszcze przystrojone. Co robić? Nagle wpadł na wspaniały pomysł! Miał przecież złote gwiazdki na swojej koszulce! Pozrywał je i zawiesił na gałęziach drzewka. Co by tu jeszcze dołożyć? Ależ oczywiście! Pasemka swoich cudownych srebrzystych włosów! Ustroił nimi drzewko – a kiedy już skończył, wyglądało naprawdę pięknie. Nawet zwierzęta wyszły z lasu, by je podziwiać!

Święty Mikołaj wrócił, a gdy zobaczył, czego dokonał mały anioł, bardzo go chwalił. – To był wspaniały pomysł – rzekł. – Teraz musimy wszystkie drzewka zawieźć do wioski. Może znajdzie się tam ktoś, kto weźmie twoją choinkę.

Potem Święty Mikołaj wraz z małym aniołem wsiedli do sań i ruszyli przez zaśnieżone pola. W oddali pojawiły się migocące światła domów.

Święty Mikołaj wjechał saniami na plac pośrodku wsi i rozdawał prezenty. Anioł zwijał się i pomagał jak umiał najlepiej. Przyszła wreszcie kolej i na choinkę tak pięknie przyozdobioną jego własnymi srebrnymi włosami i gwiazdkami z jego koszulki. Wziął drzewko i poniósł je w dół ulicy, do domku, gdzie mieszkało troje dzieci. Dzieci właśnie pomagały mamie myć naczynia, kiedy anioł cichutko, na paluszkach wślizgnął się do domu, postawił choinkę i położył pod nią prezenty.

Wymknął się z domu, podfrunął pod okno i zajrzał do środka. Widział, jak dzieci wyszły z kuchni, zobaczyły choinkę, a potem uszczęśliwione radośnie śpiewały i tańczyły wokół drzewka. Krzyczały: „Jaka piękna!” i „Kto ją nam przyniósł?”

Anioł uśmiechnął się – był szczęśliwy. Pośpieszył do Świętego Mikołaja.

- Czy mogę cię dokądś zawieźć – zapytał Święty Mikołaj.

-Tak, bardzo proszę – odpowiedział aniołek. – Zawieź mnie, proszę, do lasu, tam gdzie cię spotkałem. Muszę wracać do Nieba.

- Dobrze – powiedział Święty Mikołaj i ściągnął lejce. – Bardzo dziękuję ci za pomoc. Postaram się, aby Święty Piotr dowiedział się o tym.

- Bardzo dziękuję! Do widzenia! – zawołał mały anioł i znikł w ciemnościach nocy.

Kiedy mały anioł wrócił do Nieba, Święty Piotr oczekiwał go w bramie. Popatrzył srogo i powiedział z wyrzutem: „Co ty z siebie zrobiłeś? Spójrz na swoje włosy! A gdzie podziały się twoje złote gwiazdki?”

Gdy mu aniołek opowiedział, co stało się z jego włosami i złotymi gwiazdkami, Święty Piotr bardzo się ucieszył. – Właściwie teraz możesz wrócić do Nieba! – orzekł.

Święty Piotr był tak uradowany postępkiem małego anioła, że podarował mu nowe złote gwiazdki. Starsze anioły przyszyły mu je do koszulki. A srebrne włosy wkrótce przecież odrosną!

Fragment książki „Wesołe Boże Narodzenie”

0

Udostępnij tego posta


Odnośnik do posta
Udostępnij na stronach

OPOWIADANIE „MALEŃKA”

Serce Maleńkiej zawsze było przepełnione miłością i weselem. Lubiła śpiew, gdy w rodzinnym domku z kamieni, pomagała matce. Myła garnki i patelnie, pielęgnowała pelargonie, które kwitły na oknach. Wracała do domu obładowana drewnem do palenia, szorowała podłogi.

- Moja Maleńka jest zawsze zajęta pracą jak mrówka – mawiała matka.

- Moja Maleńka jest zawsze wesoła jak zięba – mawiał ojciec.

Maleńka napełniała dom radością, nawet w czasie długich zimowych

wieczorów, gdy brakowało żywności. Były to ciężkie czasy dla całej

rodziny,która mieszkała w małej wsi francuskiej nad morzem. Ojciec

Maleńkiej, rybak, był bardzo chory i nie mógł wypływać w morze a matka

starała się ciężko pracując, wyżywić jakoś rodzinę w czasie tej długiej

ostrej zimy. Pomimo niedostatku, Maleńka wierzyła, że nadejdą lepsze dni.

- Już wkrótce zawita do nas wiosna i lato, a wówczas, kochany tatusiu,

poczujesz się lepiej i będziesz znów silny.

W miarę upływu czasu mała rezerwa finansowa rodziny wyczerpała się. Śmiech Maleńkiej jednak nadal rozbrzmiewał w całym domu, a gdy nadeszły ferie, dziewczynka zawołała:

- O, jak bardzo kocham Boże Narodzenie!

- Droga Maleńka – powiedział do niej smutnie tatuś – musisz wiedzieć że

tego roku jesteśmy tak biedni, że nie możemy Ci kupić nawet jednego

skromnego podarku. Pomimo oświadczenia ojca, Maleńka była głęboko

przekonana, że i tak w dniu Bożego Narodzenia coś cudownego zawsze

przydarza się wszystkim dzieciom. W noc poprzedzającą Boże Narodzenie,

po ukończeniu pracy, Maleńka wzięła matkę i ojca za rękę.

- Chodźmy na dwór i weźmy udział w radości Bożego Narodzenia! – błagała.

Zostawili więc swój mały domek pogrążony w ciemnościach i wyszli na wieś. W każdym domku okna były udekorowane na Boże narodzenie i oświetlone światłem świec. Małe kamienne domki stały przy drodze, więc Maleńka i jej rodzice mogli uczestniczyć w radości Bożego Narodzenia.

- Wszystkie domy z wyjątkiem naszego są pełne radości – wzdychał ojciec.

Ale Maleńka wcale go nie słuchała. Śmiała się, a jej oczy błyszczały szczęściem…

- Mamy wiele szczęścia – wołała – gdyż wszystkie dekoracje na drzwiach i

oknach radują także i nas!

Gdy wrócili do swego domu, Maleńka pocałowała rodziców na dobranoc mówiąc:

- Teraz wystawię mój but na podarek gwiazdkowy.

- Moja Maleńka – zawołała matka ze łzami w oczach – Nie będzie żadnego

podarku w tym roku!

Mimo tego mały drewniaczek Maleńkiej znalazł się przy kominku.

Jak zawsze pełna wiary Maleńka zbudziła się o szarej godzinie i powoli

podeszła do kominka, by zobaczyć czy jest tam podarek.

- Tatusiu, mamusiu! Chodźcie szybko! – zawołała głośno.

- Zobaczcie co mi przyniosło Dzieciątko Jezus!

W drewniaczku Maleńkiej leżał ptaszek dopiero co wykluty, cały drżący.

- Prawdopodobnie wypadł z gniazda i przez komin dostał się do

Twego drewniaczka – stwierdził ojciec.

Maleńka nie słuchała go. Ptaszek był podarunkiem dla niej na Boże

Narodzenie. Była tego pewna. A jej radość była tak wielka, gdy

głaskała, ogrzewała i karmiła ptaszka, że również ojciec i matka

zarazili się jej entuzjazmem i ożywili, czując się szczęśliwi. I tak

Boże Narodzenie okazało się dla Maleńkiej bogate i pełne przeżyć,

gdyż duch bożonarodzeniowy płonął zawsze w jej sercu.

0

Udostępnij tego posta


Odnośnik do posta
Udostępnij na stronach

BOŻONARODZENIOWY DAR

Czerwona tarcza słońca coraz szybciej chyliła się ku zachodowi. Ostatnie długie promienie przetykały łagodnie czuby najwyższych sosen, wzniecając kręgi iskier w napotkanych pojedynczych płatkach śniegu. Dobiegał końca kolejny, mroźny grudniowy dzień.

Na skraju niewielkiej świerkowej polany tkwił nieruchomo samotny człowiek. Zamyślonym wzrokiem błądził po obsypanych świeżym śnieżnym pierzem drzewach, jak gdyby czegoś jeszcze poszukiwał. Tuż za nim, na starych drewnianych saneczkach, leżała ścięta przeszło godzinę temu mała choinka

na święta. Nic nie mąciło przedwieczornej ciszy, nawet urwis-wiatr z rzadka

tylko potrącał tę czy inną gałązkę.

- Najwyższy czas wracać już do domu – pomyślał samotny człowiek.

Było już naprawdę późno. Zdecydował się nie wracać tą samą drogą co

zawsze, tylko wybrał mniej wygodny skrót przez sosnowy zagajnik.

Dokuczało mu zmęczenie i niewiele go obchodziły pierwsze płatki śniegu,

które niebawem poczęły wirować w powietrzu. Odetchnął za to z ulgą,

kiedy doleciało go znajome naszczekiwanie psów, a później zamajaczyły

tuż przed nim – niczym wielkie śnieżne grzyby – wtulone w grudniową noc

domki rodzinnej wioski. W każdym z nich paliło się światło, rozlegały się krzyki zachwyconych dzieci, raz nawet poczuł zapach przyrządzonej świątecznej ryby. Tylko ostatni domek mocno odróżniał się od pozostałych: nienaturalnie cichy, mroczny, jakiś nieswój – nawet dróżkę prowadzącą do drzwi zdążył przysypać świeży śnieg.

Był to jego dom. Dom-przyjaciel, ale również niemy świadek

bolesnych wydarzeń.

Dwa lata wcześniej przetoczyła się przez wioskę epidemia szkarlatyny.

Bezlitosna choroba, drwiąc z wysiłków lekarzy, wyciągała drapieżne ręce

po coraz to nowe ofiary. Zanim została pokonana, wielu ludziom nadszarpnęła zdrowie. W domu leśniczego poczyniła największe spustoszenie: najpierw straciła życie córka, a w parę dni później również młoda żona leśniczego. Usłużny i miły do tej pory człowiek zmienił się w samotnika o ponurym spojrzeniu. Ludzie zaczęli się go bać. Prawie nikt go nie odwiedzał, zresztą on sam wolał całe dnie przesiadywać w lesie, gdzie spędził też pierwsze święta po stracie rodziny.

Upływający czas łagodził stopniowo ból tęsknoty za najbliższymi. Młody

leśniczy stał się spokojniejszy i przestał stronić od ludzi. Nadal jednak

częstym gościem na jego twarzy był bezbrzeżny smutek, zwłaszcza kiedy

widział inne rodziny, szczęśliwe, rozbrzmiewające hałasem dziecięcych

zabaw. On był sam i to najbardziej go gryzło.

Wśród nocnej ciszy głos się rozchodzi:

Wstańcie, pasterze – doleciał go w pewnej chwili donośny śpiew kolędy z

domu sąsiada-piekarza.

- Tak, to prawda – pomyślał leśniczy.

- Ja też mam powstać i nie dać się zwyciężyć rozpaczy, chociaż straciłem najbliższe mi istoty. Może i dla mnie zajaśnieje dziś szczęśliwa gwiazda?

Pracy w domu czekało go mnóstwo. Najpierw narąbał drew i rozpalił w piecu, gdyż w całym mieszkaniu było bardzo chłodno. Potem wziął się za sprzątanie. Wytrzepał stary chodnik, pozamiatał, poodkurzał. Przy ubieraniu choinki poczuł się nagle dziwnie radosny – po raz pierwszy w ciągu tych ostatnich ponurych lat. Przyrządzając kolację w małej kuchence, z wdzięcznością wspominał żonę, która, wykazując dużo cierpliwości, nauczyła go gotowania kilku potraw. Myślał też o niespełna siedmioletniej córeczce, często śpiewającej mu wesołe piosenki. Którąś z tych piosenek zapamiętał dosyć dobrze i nawet polubił. Nakrywając teraz do stołu, mruczał dziecięcą kolędę, z rzadka tylko fałszując.

Tuż przed posiłkiem wyszedł na chwilę z domu. Lubił takie krótkie,

wieczorne spacery. Pod nogami chrzęścił świeży dywan ze śniegu,

wiatr ustał zupełnie i tylko niebo nad głową iskrzyło się coraz to nowymi gwiazdami. Wieczorną ciszę przerywały jedynie radosne okrzyki dzieci

sąsiadów. Trójka chłopców wybiegła na dwór, by ulepić przed domem

bałwana ze świeżego śniegu. Po skończeniu zabawy zmęczeni ale i

szczęśliwi chłopcy pobiegli do domu cieszyć się z otrzymanych

świątecznych prezentów.

Wróciwszy do mieszkania, leśniczy bardziej wyczuł niż spostrzegł jakąś zmianę. Podejrzliwie obejrzał wszystkie kąty. Wszędzie panował porządek, tylko że ktoś niespostrzeżenie odwiedził jego mieszkanie i potrącił choinkę. Dolna gałąź drzewka kołysała się jeszcze, przyozdobiona wielkim sercem z piernika.

- Kto go tu powiesił? – zdziwił się leśniczy, podchodząc bliżej. Delikatnie wziął piernik do ręki. Oby twoje serce było wielkie – błysnął lukrowy napis na boku czekoladowego serduszka. Ze wzruszenia mężczyzna wypuścił piernik z dłoni.

- To na pewno dzieci piekarza go przyniosły – domyślił się wreszcie.

- Kochane dzieciaki, pamiętały o mnie!

Zasiadł do kolacji. Dopiero w tym momencie poczuł, jak bardzo był zmęczony i głodny. Barszcz z grzybami, chociaż może nie najlepiej przyrządzony, smakował mu jak rzadko kiedy. Równie szybko zniknęła z talerza ryba w galarecie. Kiedy rozpoczął deser, usłyszał pukanie do drzwi. Właściwie nie było to pukanie, tylko jedno dość silne uderzenie w drzwi.

- Co się tam dzieje? Czyżby wiatr na nowo rozpoczął swe nocne harce? – pomyślał. – Nie, tym razem to nie może być wiatr.

Dłuższą chwilę nasłuchiwał, ale hałas nie powtórzył się więcej. Nie mogąc dłużej powstrzymywać ciekawości, szarpnął za klamkę i gwałtownie otworzył drzwi. Zamiast wybuchnąć złością, ze zdziwienia aż otworzył usta.

Na progu siedziała drobna, wynędzniała postać. Podarte, przyprószone śniegiem stare ubranie nie stanowiło wystarczającego zabezpieczenia przed kłującym zimnem, czego najlepszym dowodem był głośny kaszel dziecka.

Leśniczy nie tracił czasu. Zabrał niespodziewanego przybysza do środka, ściągnął zeń podarte ubranie, polecił ogrzać się przy piecu. Dziewięcioletnia może, wystraszona dziewczynka z przyjemnością przytuliła się do ciepłego kaflowego pieca. Po dwóch kubkach gorącej herbaty zaczęła trochę nabierać rumieńców, nadal jednak kaszlała. Chciwie pochłonęła podaną jej resztę barszczu. Kiedy postawił przed nią dopiero co odgrzane drugie danie, spojrzała na niego z wdzięcznością, choć nieśmiało, i zabrała się do jedzenia.

Leśniczy czuł się tak onieśmielony, że nie bardzo wiedział, jak zacząć

rozmowę. W pewnym momencie jego wzrok padł na czekoladowe serduszko, wiszące teraz spokojnie na gałęzi choinki. Podszedł do drzewka, zerwał piernik i przyniósł go dziecku. W oczach dziewczynki błysnęła prawdziwa radość. Wbiła zęby w piernik i delektowała się każdym jego kęsem.

- Dziękuję – wykrztusiła między jednym a drugim kęsem. – Kiedy jeszcze

miałam mamę, marzyłam o takich piernikach. Ale mama była biedna…

Nie zamierzał pytać o nic więcej. Najprawdopodobniej matka dziewczynki wędrowała od wioski do wioski i najmowała się do każdej domowej pracy – prania, sprzątania… Co się właściwie stało z tą biedną kobietą i w jaki sposób jej córka trafiła do domku leśniczego? Odpowiedź na to pytanie leśniczy uznał za sprawę mało ważną. Być może dziewczynka sama kiedyś o tym opowie, jak nabierze więcej sił i ochoty.

- Czy upieczesz mi jeszcze takie serduszko? – zapytało dziecko już śmielszym głosem.

- Jeśli zostaniesz, upiekę ci całe mnóstwo czekoladowych serduszek – obiecał.

Jakiś czas siedzieli jeszcze przy piecu. Później, kiedy dziewczynka zaczęła

się robić senna, przeniósł ją na łóżko w sypialni, dokładnie okrył grubą kołdrą

i sam też położył się spać. Kaszel minął i dziecko zapadło w zdrowy, głęboki sen.

Przed zaśnięciem leśniczy jeszcze chwilę się modlił. Wspominał zmarłą żonę i córeczkę, dwa ponuro przeżyte lata i to, że dane mu było w dniu dzisiejszym wyzwolić się z ciemnej nocy duchowego załamania. Wspominał i dziękował, a jego anioł stróż z radością przedkładał tę modlitwę u tronu Najwyższego.

- Boże, najbardziej Ci dziękuję, że znowu zesłałeś mi kogoś, kogo mogę kochać – wyszeptał na zakończenie leśniczy, po czym mocniej przytulił dziecko do siebie, jakby w obawie, że ten świeżo zdobyty skarb odpłynie w nieznaną dal wraz z pierwszym oddechem nowego, bożonarodzeniowego poranka.

o. FRANCISZEK CZARNOWSKI

0

Udostępnij tego posta


Odnośnik do posta
Udostępnij na stronach

DZIECIĄTKO JEZUS – PRZYJDŹ!

Zdarzyło się to na Węgrzech, w małym miasteczku liczącym około 1500 mieszkańców. Nauczycielka szkoły powszechnej była zagorzałą ateistką. Całe jej nauczanie zmierzało do tego, aby odebrać dzieciom wiarę w Boga. Dzieci nie śmiały się bronić. A jednak ich rodziny były wierzące i głęboko przywiązane do praktyk religijnych. Ojciec Norbert, proboszcz parafii, zbierał dziatwę w kościele, na lekcje katechizmu. Nauczanie religii napotykało na wielkie trudności, a jednak dzieci wynosiły z tej nauki wiele i uczęszczały do sakramentów św. Panna Gertruda, miała jakiś tajemniczy sposób wykrywania dzieci, które przyjmowały Komunię św. i po prostu szalała. A chyba nikt nie mógł donosić, bo cała parafia i dzieci były zżyte. W klasie IV a była dziewczynka 10-letnia imieniem Anielka, bardzo inteligentna, sumienna. Miała złote serduszko i każdemu śpieszyła z pomocą. Była lubiana przez wszystkich. – Pewnego dnia – opowiada o. Norbert – prosiła mnie o pozwolenie, aby mogła codziennie komunikować. – Czy wiesz na co się narażasz? zapytałem. – Księże proboszczu, ona mnie nie pochwyci na żadnym zaniedbaniu się. Gdy przyjmuję Komunię św. jestem silniejsza – powiedziała uśmiechnięta. Pozwoliłem. Od tej chwili IV a stała się jakby przedpiekłem. Nauczycielka uwzięła się na nią i obsypała wyzwiskami. Dziecko znosiło je po bohatersku, lecz mizerniało i bladło. – Anielko, czy to nie za ciężko? – pytam. – O nie. Jezus więcej wycierpiał. Byłem zachwycony postawą dziecka. Nie mogąc przyłapać jej na zaniedbaniu, nauczycielka postanowiła osłabić wiarę dziecka. Wobec masy argumentów, które przeciw Bogu wytaczała, Anielka często nie umiała znaleźć odpowiedzi i stała milcząca tłumiąc łkanie. Wiara jej była niewzruszona. Pozornie nauczycielka triumfowała. Milczenie Anielki wyprowadzało ją z równowagi. Pozostawała więc tylko modlitwa. Rzecz stała się głośna w całym miasteczku i okolicy. Dla wszystkich było jasne, że w tej wątłej dziewczynce nauczycielka atakowała wspólne dobro – skarb wiary. Nawet rodzice dodawali jej otuchy. Wszyscy ją podziwiali. Na kilka dni przed Bożym Narodzeniem, 17 grudnia p. Gertruda wymyśliła okropną zabawę, która w jej mniemaniu miała złamać dziecko. – Co robisz, gdy rodzice cię wołają? – Przychodzę. – Doskonale. – A co się dzieje, gdy rodzice wołają kominiarza? – Kominiarz przychodzi. Serduszko jej biło mocno wyczuwając podstęp. P. Gertruda pyta dalej: – Dobrze, kominiarz przychodzi, ponieważ jest, ponieważ istnieje. Ty również przychodzisz na wezwanie, ponieważ istniejesz. Ale wyobraź sobie, że rodzice wołają babunię, która umarła, Czy przyjdzie? – Myślę, że nie. – Brawo. A jeżeli zawołają Czerwonego Kapturka czy wróżkę leśną – co się wtedy stanie? – Nikt nie przyjdzie, bo to bajki. – Doskonale – triumfowała nauczycielka. Bardzo mądrze odpowiadasz. Widzicie, że osoby istniejące, przychodzą na wezwanie, nieżyjące – nie przychodzą. – Tak – odpowiedziały dzieci chórem. – Małe doświadczenie. Anielko wyjdź z klasy. Dziewczynka usłuchała. A teraz dzieci zawołamy ją. – Anielko, krzyknęło zgodnie 30 dzieciaków, myśląc, że to jakaś zabawa. Anielka weszła. – A więc gdy wołacie kogoś kto istnieje – przychodzi. Nie przychodzi ten, kto nie istnieje. Wyobraźcie sobie teraz, że wołacie Dzieciątko Jezus. Czy są między wami takie, które wierzą w Dzieciątko Jezus? Cisza, a potem kilka nieśmiałych głosów: Tak, tak. Nauczycielka teraz zwraca się do Anielki: – A ty czy wierzysz, że Dzieciątko Jezus usłyszy gdy je zawołasz? Anielka wykryła teraz podstęp i odczuła ulgę. – Tak wierzę, że usłyszy – odpowiada z nagłą mocą. – Doskonale. Ale spróbujmy. Zawołajcie więc wszystkie razem głośno: Przyjdź Dziecię Jezus. Raz, dwa, trzy – wołajcie. Dziewczynki spuściły oczy. W głębokiej ciszy rozległ się szatański śmiech. – Oto, o czym chciałam was przekonać. Nie odważycie się wołać, bo wiecie dobrze, że nie przyjdzie to wasze Dzieciątko Jezus. A ponieważ was nie usłyszy – nie istnieje, jak Czerwony Kapturek i inne postacie z bajek. Jest tylko bajką, którą nianie opowiadają dzieciom przy kominku, ale nikt nie bierze tych opowiadań poważnie, bo nie są prawdą. Speszone dzieci milczały przytłoczone pozornie oczywistością wypowiedzianych przez nauczycielkę słów. Może nawet w małych dziecięcych serduszkach obudziła się wątpliwość … – Rzeczywiście, jeżeli istnieje dlaczego Go nie widzimy? Anielka stała w ławce śmiertelnie blada. Nauczycielka rozkoszowała się mieszaniem dzieci. Nareszcie zwyciężyła tę niegodziwą dziewczynkę. Nagle, stało się coś nieoczekiwanego. Anielka wyskoczyła na środek klasy, i z oczyma pełnymi blasku krzyknęła: Dobrze, zawołajmy! Słyszycie mnie? Wszystkie wołały razem: Przyjdź Dziecię Jezus. W mgnieniu oka, cała klasa znalazła się na nogach. Ręce złożone, wzrok palący, serca ściśnięte ogromnym pragnieniem i krzyk: Przyjdź Dziecię Jezus. Nauczycielka nie spodziewała się czegoś podobnego. Bezwiednie cofnęła się i utkwiła oczy w Anielkę. Chwila głębokiej ciszy i znów wdzięczny dziecięcy głos: Jeszcze raz … Był krzyk, który skały kruszył – powiedziała potem jedna z dziewczynek. I wówczas stało się … Dzieci nie patrzyły na drzwi, ale na przeciwległą ścianę, na której bieliła się twarzyczka Anielki. Ale oto, bezszelestnie otworzyły się drzwi i dzieciom wydawało się, że całe światło w nich się skupiło … światło to rosło, potężniało … aż przybrało postać ognistekj kuli. Wtedy ogarnęło je przerażenie, ale tylko przez chwilke tak, że nawet nie zdążyły krzyknąć. Sala się rozwarła i we wnętrzu jej ukazało się Dzieciątko tak zachwycające, że dzieci oniemiały z wrażenia. Dzieciątko uśmiechało się do nich i choć nie mówiło ani słowa, sama obecność zdawała się czymś przesłodkim. Lęk i zdumienie zniknęły i dzieci odczuwały tylko jakieś przeogromne szczęście. Trwało to chwilkę! Kwadrans? Godzinę? Tu świadectwa dzieci są różne, ale wszystkie jednogłośnie potwierdziły fakt. Opowiadają nawet zgodnie takie szczegóły jak: że Dziecię było biało ubrane i robiło wrażenie słońca. Bił od Niego taki blask, że światło dnia w porównaniu z nim wydawało się ciemnością. Kilka dziewczynek doznało jakby porażenia oczu, inne patrzyły swobodnie z najwyższym zachwytem. Dzieciątko nie powiedziało nic, uśmiechało się tylko słodko, aż zniknęło w świetlistej kuli, która również zaczęła powoli wtapiać się w mrok. Drzwi się same cichutko zamknęły, a zachwycone dziewczynki, z serduszkami przepełnionymi radością, nie mogły przez chwilę powiedzieć ani słowa. Nagle okropny krzyk rozdarł powietrze. Jak oszalała, z oczyma, które wyszły z orbit, nauczycielka wołała dzikim głosem: Przyszedł, przyszedł … gwałtonie rzuciła się do drzwi zamykając je z trzaskiem. Anielka, jakby się obudziła ze snu. Widzicie, więc On jest. A teraz podziękujmy, że nas wysłuchał. I wszyscy uklękli, mówiąc żarliwie: Ojcze nasz … Zdrowaś Maryjo … i Chwała Ojcu. Rozległ się dzwonek na koniec lekcji i dziewczynki wybiegły na pauzę. Rzecz oczywiście stała się głośna. Pytane jedne po drugich, dziewczęta dawały zgodne, identyczne odpowiedzi. W ich zeznaniach nie było najmniejszej rozbieżności. Dziwił również fakt, że zdarzenie całe nie wydawało się im czymś nadzwyczajnym. – Ponieważ byłyśmy zaskoczone, Dzieciątko Jezus musiało przyjść, aby nas ratować – tłumaczyła jedna z dziewczynek. A nauczycielka? Co się z nią stało? Musiano umieścić ją w sanatorium, gdzie przez czas pewien powtarzała bez przerwy: Przyszedł, przyszedł …

TEKST TEN BYŁ ROZSYŁANY

POCZTĄ ELEKTRONICZNĄ

1

Udostępnij tego posta


Odnośnik do posta
Udostępnij na stronach

CIEŃ

Daleko w lesie rosła śliczna mała choinka; wybrała sobie piękne miejsce, słońce miało do niej dostęp, powietrza było dużo i wszędzie dookoła niej rosło wielu jej starszych towarzyszy: sosny i świerki; ale mała choinka chciała tylko rosnąć, nie myślała o gorącym słońcu ani o świeżym powietrzu, nie zwracała uwagi na wiejskie dzieci, które biegały rozmawiając i zbierając poziomki czy maliny; dzieci przychodziły z pełnym dzbankiem, układały jagody na trawie, a potem siadały obok choinki i mówiły:

- Jakie to śliczne, maleńkie drzewko! – choinka nie lubiła tego. Następnego roku była już znacznie wyższa, a gdy znowu upłynął rok, urosła jeszcze bardziej; sądząc po ilości słojów, można było wiedzieć, ile ma lat.

- Ach, gdybym już była taka duża jak inne drzewa! – wzdychała mała choinka. – Mogłabym wtedy rozpostrzeć szeroko gałęzie i patrzeć w daleki świat. Ptaki wiłyby gniazda pośród moich gałęzi, a wiatrowi, gdyby zawiał, kłaniałabym się wytwornie głową, zupełnie tak samo jak inne drzewa!

Nie cieszyło jej słońce ani ptaki, ani różowe obłoki, które przepływały wysoko nad nią co rano i co wieczór.

Kiedy nadchodziła zima i wszystko wokoło przykryte było iskrzącym się, białym śniegiem, zdarzało się, że zając przeskakiwał przez choinkę (o, jakież to było irytujące!). Ale przeszły dwie zimy i na trzecią zimę drzewo zrobiło się takie duże, że zając musiał je okrążać.

„Ach, rosnąć, rosnąć, być dużą, dorosłą to jedyne szczęście na świecie!” – myślała choinka.

Na jesieni przychodzili zawsze drwale i ścinali niektóre z dużych drzew, zdarzało się to co roku i młoda choinka, która była teraz zupełnie duża, drżała, bo wielkie, wspaniale drzewa padały na ziemię z trzaskiem i hukiem. Odrąbywano gałęzie i drzewa leżały teraz nagie, wąskie i długie; trudno je było poznać, a potem ładowano je na wóz i konie wywoziły je z lasu.

Dokąd je wieźli? Co je czekało?

Na wiosnę, kiedy przylatywały jaskółki i bocian, choinka pytała:

- Czy wiecie, dokąd je zabrano? Czy nie spotkałyście ich? Jaskółka nic nie wiedziała, ale bocian słuchał w zamyśleniu, kiwał głową i mówił:

- Tak, wydaje mi się, że wiem; kiedy leciałem z Egiptu, spotkałem wiele nowych okrętów; na okrętach były wspaniałe maszty, wydaje mi się, że to były one, pachniały sosną; pozdrawiałem je wielokrotnie, ale one stały tak dumnie, takie wyprostowane!

- Ach, gdybym to ja już była dość duża na to, aby jeździć po morzach! Jakie ono właściwie jest, to morze, i jak wygląda?

- To za trudne do wytłumaczenia! – powiedział bocian i odleciał.

- Raduj się twoją młodością! – mówiły promienie słoneczne. – Ciesz się z tego, że jesteś młoda, że rośniesz!

Wiatr całował choinkę, rosa płakała nad nią łzami, ale drzewo nie rozumiało tego wcale.

Kiedy nadeszło Boże Narodzenie, ścięto dwa młode drzewka, może mniejsze, a może w tym samym wieku co choinka, ale ona nie miała ani chwili spokoju, tylko ciągle chciała w świat. Tym młodym drzewkom, a były to najpiękniejsze, nie odrąbano gałęzi, położono je na wozie i konie wywiozły je z lasu.

- Dokąd je zabierają? – pytała choinka. – Nie są większe ode mnie, jedna była nawet o wiele ode mnie mniejsza. Dlaczego zostawiono im wszystkie gałęzie? Dokąd je wiozą?

- Wiemy, wiemy! – ćwierkały wróble. – Zaglądaliśmy w mieście do okien! Wiemy, dokąd one jadą! Wiozą je do największych wspaniałości, jakie sobie można wyobrazić! Zaglądałyśmy do okien i widziałyśmy, że zasadzono je pośrodku ciepłego pokoju i ozdobiono najpiękniejszymi przedmiotami, złoconymi jabłkami, piernikami, zabawkami i tysiącem świeczek!

- A potem? – pyta choinka i drżała wszystkimi gałązkami. – A potem? Co się dzieje potem?

- Więcej nie widziałyśmy. Ale to było cudowne!

„Czy i ja jestem stworzona, aby pójść tą promienną drogą? – myślała choinka. – To jeszcze lepiej niż pływać po morzu! Jakże cierpię z tęsknoty! Żeby już nadeszło Boże Narodzenie! Oto jestem już duża i rozrośnięta, tak jak te, które wywieziono zeszłego roku! Ach, gdybym już była na wozie! Gdybym już była w tym ciepłym pokoju wśród przepychu i wspaniałości. A potem? Tak, potem będzie coś jeszcze piękniejszego, po co by mnie tak stroili? Potem musi się stać coś wspanialszego, większego – ale co? Ach, jakże cierpię, jakże tęsknię, nie wiem sama, co się ze mną dzieje!”

- Ciesz się ze mnie! – mówiło powietrze i światło słoneczne. – Ciesz się, że jesteś młoda, świeża i stoisz na wolności.

Ale choinka nie cieszyła się wcale; rosła i rosła, latem i zimą była zielona, ciemnozielona; ludzie, którzy ją widzieli, mówili: „To piękne drzewo!” A na Boże Narodzenie ścięto ją pierwszą. Siekiera przecięła ją głęboko aż do szpiku, choinka upadła z jękiem na ziemię, czuła ból, omdlenie i nie mogła wcale myśleć o swoim szczęściu; była zmartwiona, że musi porzucić miejsce rodzinne, rozłączyć się z pniem, z którego wyrosła: wiedziała, że już nigdy nie zobaczy swych drogich, starych towarzyszy, małych krzaczków i kwiatów, które dookoła niej rosły, może nawet i ptaków. Odjazd wcale nie był przyjemny.

Choinka ocknęła się, kiedy wypakowano ją razem z innymi drzewami na podwórzu i kiedy usłyszała, jak jakiś człowiek powiedział:

- Ta jest wspaniała, tylko ta nam się przyda.

Potem przyszło dwóch służących w pięknej liberii i zaniosło choinkę do wielkiej, pięknej sali. Naokoło na ścianach wisiały portrety, a obok wielkich, kaflowych pieców stały wielkie chińskie wazy z lwami na pokrywach; stały tam bujające fotele, sofy kryte jedwabiem, wielkie stoły pokryte albumami i zabawki, które kosztowały sto razy po sto talarów (tak przynajmniej mówiły dzieci). Wstawiono choinkę w skrzynię do śmieci, napełnioną piaskiem, którą dla niepoznaki pokryto dookoła zielonym suknem, i postawiono ją na dużym barwnym dywanie. Ach, jakże drzewko drżało! Co się teraz stanie? Przyszli lokaje i pokojówki i zaczęto przystrajać choinkę. Powiesili na jej gałązkach małe siateczki, wycięte z kolorowego papieru; każda napełniona była cukierkami; złocone jabłka i orzechy zwieszały się jak przyrośnięte, a do gałęzi przymocowano przeszło sto czerwonych, niebieskich i białych świeczek. Lalki, które wyglądały jak żywi ludzie (choinka nie widziała takich nigdy przedtem), kołysały się wśród zieleni, a na szczycie drzewa umocowano wielką, złotą gwiazdę – to było wspaniałe, niewypowiedzianie wspaniałe!

- Dzisiaj wieczór – mówili wszyscy – dzisiaj wieczór zabłyśnie!

„Ach – myślała choinka – żeby to już był wieczór! Kiedyż już zapalają się choinki? A co potem będzie? Czy przyjdą drzewa z lasu, aby mnie oglądać? Czy wróble przylecą do okien? Czy wrosnę tu na zawsze i będę stała zimą i latem, wystrojona?”

Tak, czekała z upragnieniem, ale bolała ją bardzo kora z niecierpliwości, a bóle kory są tak przykre dla choinki jak bóle głowy dla nas.

Wreszcie zapalono świeczki. Jaki blask! Jak cudownie! Gałęzie choinki drżały, tak że od jednej ze świeczek zapaliła się zielona gałązka; porządnie ją zabolało.

- Boże święty! – zawołały pokojówki i ugasiły prędko ogień. Teraz choinka nie odważyła się już drżeć! O, jakie to było przykre! Bała się, że zgubi coś ze swoich ozdób, była zupełnie oszołomiona tym całym blaskiem – oto otworzyły się szeroko drzwi i do pokoju wtargnęła cała gromada dzieci tak gwałtownie, jak gdyby miały przewrócić drzewko; dorośli wchodzili spokojniej; dzieci stały oniemiałe, ale trwało to tylko chwilkę, potem zaczęły się znowu cieszyć, aż rozbrzmiewało, tańczyły dookoła drzewka i zrywały jeden podarek po drugim.

„Co one robią? – myślało drzewko. – Co się jeszcze teraz stanie?” Świeczki wypaliły się do końca, a gdy tylko która się wypaliła, gaszono ją natychmiast, a potem pozwolono dzieciom zrywać wszystko, co było na choince. Rzuciły się na nią, tak że aż trzeszczały wszystkie gałęzie; gdyby jej szczyt ze złotą gwiazdą nie był przywiązany do sufitu, przewróciłaby się na pewno.

Dzieci tańczyły ze swymi pięknymi zabawkami, nikt nie patrzył już na choinkę z wyjątkiem starej niani, która podeszła i zaglądała pomiędzy gałązki, ale tylko po to, aby zobaczyć, czy nie zapomniano tam jeszcze jakiejś figi lub jabłka.

- Bajkę, bajkę! – wołały dzieci i ciągnęły małego, grubego człowieczka do choinki, człowieczek usiadł akurat pod samą choinką.

- Będzie nam miło wśród zieleni – powiedział – choinka także posłucha bajki, ale opowiem wam tylko jedną historię. Czy chcecie posłuchać bajki o Ivede-Avede, czy o Klumpe-Dumpe, który spadł ze schodów, ale mimo to spotkały go zaszczyty i zdobył rękę księżniczki?

- Ivede-Avede! – krzyczały jedne dzieci. – Klumpe-Dumpe! – wołały inne; było tyle hałasu i krzyku, tylko choinka milczała i myślała sobie:

„Czyż dla mnie nie ma tu nic do roboty, zupełnie nic?!” Ale przecież spełniła już swe zadanie.

Mały człowieczek opowiedział bajkę o Klumpe-Dumpe, który spadł ze schodów i w końcu zdobył rękę księżniczki. A dzieci klaskały w ręce i wołały: – Jeszcze! Jeszcze! – Chciały także usłyszeć drugą bajkę, ale usłyszały tylko tę jedną o Klumpe-Dumpe. Choinka stała cicha i zamyślona, ptaszki w lesie nigdy nie opowiadały jej nic podobnego o Klumpe-Dumpe, który spadł ze schodów, a jednak zdobył księżniczkę. „Więc to tak, tak dzieje się na świecie ? myślała choinka i wierzyła, że tak było naprawdę, opowiadał to przecież taki miły pan. – Tak, tak, któż to może wiedzieć. Może i ja spadnę ze schodów, a potem dostanę księcia za męża.” I myślała z radością o tym, że na drugi dzień ubiorą ją w świeczki, zabawki, złoto i owoce.

„Jutro już nie będę drżała – myślała choinka – będę się cieszyła całym sercem z mego szczęścia. Jutro usłyszę znowu bajkę o Klumpe-Dumpe, może także tę drugą o Ivede-Avede.”

I przez noc całą drzewko stało ciche i zamyślone.

Rano przyszli służący i pokojówka.

„Zaraz zaczną mnie na nowo stroić” – myślało drzewko. Ale wyciągnięto je z pokoju na strych, gdzie nie zaglądał ani jeden promyk słońca. „Co to ma znaczyć? – myślała choinka. – Co mam tu robić? Co ja tu usłyszę?” Oparła się o ścianę i rozmyślała… A miała dość czasu, bo upływały dni i noce, nikt do niej nie wchodził, a kiedy nareszcie ktoś przyszedł, to jedynie po to, aby wstawić do kąta parę wielkich skrzyń; drzewko stało ukryte: pewnie wszyscy o nim zapomnieli.

„Teraz tam na dworze jest zima – myślała choinka. – Ziemia jest twarda i przykryta śniegiem, ludzie nie mogą mnie zasadzić i dlatego muszę tu czekać aż do wiosny w tym schronieniu. Jakże to świetnie obmyślone! Jacy ludzie są dobrzy! Gdyby tu tylko nie było tak ciemno i tak strasznie samotnie! Gdyby tu się zjawił przynajmniej jakiś mały zajączek. Jakże tam było przyjemnie w lesie, kiedy leżał śnieg i przelatywał zając; tak, nawet kiedy przeskakiwał przeze mnie, ale wówczas nie lubiłam tego. Tu na strychu jest tak strasznie samotnie”.

- Pip! pip! – pisnęła w tej chwili mała myszka i wyskoczyła z kąta, a za nią biegła druga. Obwąchały drzewko i wsunęły się pomiędzy gałęzie.

- Jakże tu okropnie zimno – powiedziały obie małe myszki. – Gdyby nie to, byłoby tu dobrze, prawda, stara choinko?

- Nie jestem wcale stara – powiedziała choinka. – Znam dużo, dużo drzew o wiele starszych ode mnie!

- Skąd się tu wzięłaś i co potrafisz? – pytały myszy. Były takie strasznie ciekawe. – Opowiedz nam o najpiękniejszym miejscu na świecie. Czy byłaś tam? Czy byłaś w spiżarni, gdzie leżą na półkach sery, gdzie spod sufitu zwisają szynki, gdzie się tańczy na świecach łojowych i gdzie się wchodzi chudym, a wychodzi tłustym?

- Nie znam tego miejsca – powiedziała choinka. – Ale znam las, gdzie świeci słońce i śpiewają ptaki! – I potem opowiedziała wszystko o swojej młodości, a małe myszki jeszcze nigdy niczego podobnego nie słyszały, więc słuchały uważnie i mówiły:

- Jakże ty dużo widziałaś. Jakże byłaś szczęśliwa!

- Ja? – śmiała choinka i myślała o tym, co sama opowiedziała. – Tak, były to w istocie szczęśliwe czasy. – A potem opowiedziała o wieczorze wigilijnym, kiedy ozdobiono ją piernikami i świeczkami.

- O – powiedziały małe myszki – jakże byłaś szczęśliwa, stara choino!

- Nie jestem wcale stara – powiedziała choinka. – Dopiero tej zimy przybyłam z lasu. Jestem w najlepszych latach. Przestałam tylko dalej rosnąć.

- Jak ślicznie opowiadasz! – powiedziały myszki i następnej nocy przyszły z czterema innymi myszami, które także chciały słuchać, co drzewo opowiada, a im więcej choinka opowiadała, tym wyraźniej przypominała sobie sama wszystko i rozmyślała: „Były to jednak wesołe czasy. Ale mogą jeszcze wrócić, mogą wrócić. Klumpe-Dumpe spadł ze schodów, a pomimo to ożenił się z księżniczką, a może i ja dostanę księcia.”

A potem pomyślała o małym, ślicznym dębie w lesie, który mógłby jej zastąpić pięknego księcia.

- Kto to jest Klumpe-Dumpe? – pytały małe myszki. Więc choinka opowiedziała im całą bajkę, pamiętała każde słowo, a małe myszki miały ochotę skakać z radości aż pod sam wierzchołek choinki. Następnej nocy przyszło o wiele więcej myszy, a w niedzielę nawet dwa szczury, ale te powiedziały, że bajka nie jest zajmująca, co bardzo zmartwiło małe myszki, bo wobec tego bajka przestała im się podobać.

- Czy pani umie tylko tę jedną bajkę? – pytały szczury.

- Tylko tę jedną – odpowiedziała choinka. – Usłyszałam ją tego najszczęśliwszego wieczora, ale wtedy nie myślałam o tym, jaka jestem szczęśliwa!

- To bardzo nudne opowiadanie. Czy pani nie umie opowiedzieć jakiejś bajki o słoninie lub o łojowych świecach? Żadnej bajki spiżarnianej?

- Nie – powiedziało drzewko.

- Wobec tego dziękujemy – oświadczyły szczury i wróciły do swego towarzystwa.

Małe myszki odeszły w końcu także i choinka westchnęła:

- Było jednak bardzo przyjemnie, kiedy te wesołe małe myszki siedziały dookoła mnie i słuchały, co im opowiadam. I to przeszło! Ale będę o tym myślała i będę się cieszyła myślą, że mnie stąd zabiorą.

Kiedyż to się stało? Tak, pewnego ranka przyszli jacyś ludzie i zaczęli porządkować strych. Odstawili skrzynie, wyciągnęli choinkę i rzucili ją co prawda dość ostro na ziemię, ale służący ściągnął ją natychmiast po schodach, tam gdzie był jasny dzień.

„Teraz znowu zaczyna się życie” – pomyślała choinka, czuła świeże powietrze, pierwszy promień słońca, i oto była na podwórzu. Wszystko odbyło się tak szybko, choinka zapomniała zupełnie spojrzeć na siebie samą, było tyle do oglądania wokoło niej. Podwórze przylegało do ogrodu, gdzie wszystko kwitło; róże pięły się na niskich sztachetach i były takie świeże i pachnące; kwitły lipy, a wokoło fruwały jaskółki i ćwierkały:

- Ćwir, ćwir, przyjechała nasza ukochana! – ale nie miała na myśli choinki.

„Teraz będę żyła” – cieszyła się choinka i rozpostarła swoje gałęzie szeroko, gałęzie były zeschłe i żółte, a ona sama leżała w kącie pomiędzy chwastami i pokrzywami. Na jej wierzchołku tkwiła gwiazda ze złotego papieru i błyszczała w jasnym blasku słońca.

Na podwórzu bawiło się kilkoro dzieci spośród tej wesołej gromadki, która na Boże Narodzenie tańczyła wokoło drzewka i tak się nim cieszyła. Jedno z najmniejszych podbiegło i zerwało złotą gwiazdę.

- Patrzcie, co tam zostało jeszcze na tej szkaradnej, starej choinie! – powiedział chłopiec i zaczął deptać gałęzie, aż trzeszczały pod jego butami.

A choinka spojrzała na piękne, pachnące kwiaty w ogrodzie, spojrzała na siebie samą i zatęskniła do ciemnego kąta na strychu; myślała o swojej młodości w lesie, o wesołym wieczorze wigilijnym i o małych myszkach, które tak chętnie słuchały bajki o Klumpe-Dumpe.

- Skończyło się, skończyło! – powiedziała biedna choinka. – Dlaczego nie cieszyłam się wtedy, kiedy jeszcze było z czego? Skończyło się! Skończyło!

Przyszedł parobek i porąbał drzewo na małe kawałki, leżała ich już cała wiązka. Paliła się jasnym płomieniem pod wielkim kotłem do warzenia piwa i choinka wzdychała głęboko, każde westchnienie brzmiało niby krótki wystrzał i zwabiło dzieci bawiące się na podwórzu; usadowiły się przed ogniem, patrzały w płomień i wołały: – Piff! Paff! – Przy każdym trzasku, który był głębokim westchnieniem, myślała choinka o letnim dniu w lesie i zimowej nocy, kiedy błyszczały gwiazdy, myślała o wieczorze wigilijnym i o Klumpe-Dumpe, jedynej bajce, którą usłyszała i którą potrafiła opowiedzieć, a potem spaliła się do reszty.

Chłopcy bawili się na podwórzu, a najmniejszy z nich miał na piersi złotą gwiazdę, która zdobiła choinkę owego najszczęśliwszego wieczoru.

Teraz się to skończyło i drzewka już nie ma, cała bajka się skończyła, skończyła tak, jak się kończą wszystkie bajki na świecie.

HANS CHRISTIAN ANDERSEN

0

Udostępnij tego posta


Odnośnik do posta
Udostępnij na stronach

JAK ŚWIĘTY MIKOŁAJ OD ŚMIERCI

GŁODOWEJ TORUŃCZYKÓW URATOWAŁ

Przed wieloma wiekami, kiedy w Toruniu panował dobrobyt, a jego mieszkańcy żyli w dostatku, żaden z nich nie pomyślał nawet przez chwilkę, że ich życie może zmienić się na gorsze. Do portu nad Wisłą zawijały statki pełne towarów, a w warsztatach rzemieślniczych wrzała praca i nauka. Pewnego razu stało się jednak to, czego torunianie się nie spodziewali. Nadszedł rok nieurodzaju. Brakowało mąki i chleba. Ludzie cierpieli głód, jakiego jeszcze nigdy w tym mieście nie zaznali. I choć burmistrz i rada Miasta rozkazali wydać ostatnie zapasy zboża ze spichlerzy i wypiec z nich chleb, starczyło tego na kilkanaście dni. Tymczasem zbliżał się grudzień. Rozpoczął się okres Adwentu, a tu ani mąki, ani chleba, nie mówiąc już o smacznych piernikach, które w poprzednich latach zawsze o tym czasie wypiekano.

Do mieszkańców miasta nieuchronnie zbliżało się widmo śmierci głodowej. Zwrócili się więc o pomoc do swojego biskupa Mikołaja. Ten odpowiedział: „Proście Boga o pomoc i miejcie mocną wiarę, a On was nie opuści”. Torunianie oddali się gorącym modlitwom oczekując pomocy boskiej. Po kilku dniach, dokładnie 6 grudnia do toruńskiego portu na Wiśle zawitał statek załadowany po brzegi worami ze zbożem. Biskup Mikołaj poprosił załogę statku, by podzieliła się zbożem z głodującymi mieszkańcami. Marynarze współczuli głodującym lecz odrzekli: „Chętnie byśmy wam pomogli, lecz statek ze zbożem jest własnością naszego pana, który każe nas bardzo surowo, kiedy przekona się przy sprzedaży, że zboża brakuje.” Na to rzekł biskup Mikołaj: „Pomóżcie głodującym, a nie zabraknie wam nawet ziarenka”.

Marynarze dali się w końcu przekonać i odstąpili część zboża głodującym mieszkańcom Torunia, ci przekazali je młynarzom i dalej piekarzom, którzy wypiekli dużo chleba. W taki to sposób biskup Mikołaj uchronił Toruń i jego mieszkańców przed śmiercią głodową.

Statek z życzliwą załogą pożegnano w Toruniu bardzo serdecznie z życzeniami pomyślnych wiatrów. Kiedy po wielu dniach statek zawinął do portu przeznaczenia marynarze spostrzegli, że nie brakuje ani jednego worka ze zbożem. Widząc taki cud załoga statku opowiadała wszystkim ludziom o tym, że nie brakuje ani jednego worka ze zbożem. Widząc taki cud załoga statku opowiadała wszystkim ludziom o tym, co wydarzyło się 6 grudnia w Toruniu i w jaki sposób przez użyczone zboże uratowali mieszkańców Torunia od śmierci głodowej. O biskupie Mikołaju zaczęto mówić jak o świętym. Od tego czasu ludzie na całym świecie bardzo polubili i czcili biskupa Mikołaja, a dnia 6 grudnia, na pamiątkę tego cudu, zaczęli swoje dzieci obdarowywać słodyczami. Każdego dnia obdarowując się nawzajem jakąś drobnostką nie powinniśmy zapominać, że największym szczęściem jest dać radość i szczęście innym.

Po wielu latach, kiedy powstało miasto Podgórz jego mieszkańcy przypomnieli sobie o biskupie Mikołaju, który uratował mieszkańców Torunia i okolic od śmierci głodowej. Na pamiątkę tego wydarzenia miasto Podgórz postanowiło umieścić w swoim herbie postać świętego Mikołaja-biskupa, trzymającego w lewej ręce pastorał a w prawej trzy złote kule.

LEGENDA TORUŃSKA

0

Udostępnij tego posta


Odnośnik do posta
Udostępnij na stronach

OPOWIEŚĆ ŚW. MIKOŁAJA

PIERNIKAMI PACHNĄCA

Każdego roku w wigilijną noc Bożego Narodzenia, kiedy św. Mikołaj odwiedzi już wszystkie, oczekujące na niego dzieci, zasiada sobie w bujanym fotelu, przy rozpalonym kominku i rozpoczyna przepiękną świąteczną opowieść.

Św. Mikołaj opowiada dzieciom swoją historię:

„Działo się to w pewien grudniowy, mroźny dzień. Śnieg swoją grubą pierzyną okrył już wszystko dookoła. Przebywałem wówczas wśród pasterzy, hen, wysoko w górach, do nieba na wyciągnięcie ręki. Kiedy nad ziemią zapadł już zmierzch, a rodziny pasterskie w swoich domach przygotowywały się, jak co dzień, do wieczerzy, rozległ się nagle z nieba donośny głos:

- „Dzisiaj w Betlejem, dzisiaj w Betlejem wesoła nowina, bo Panna czysta porodziła syna. Czem prędzej się wybierajcie do Betlejem pospieszajcie przywitać Pana!”

Usłyszawszy to niezwykłe wołanie, nie namyślając się długo, wyruszyłem za wskazaniem Bożej latarni, do Betlejem, do małego Jezusa. Zabrałem z sobą to, co miałem najlepszego – cztery wielkie kufry smakowitych pierników. Kiedy pędziłem niebiańskim szlakiem, na ile tylko sił starczało moim siedmiu najwspanialszym reniferom, piernikowy aromat, wiatr zaczął roznosić po całym obsypanym gwiazdami niebie. Poczuli go śpiewający Dzieciątku „Gloria,gloria” aniołowie. Za nic nie mogli oprzeć się ich magicznemu, miodowo-korzennemu zapachowi. Widząc po ich minach, że mają ogromną ochotę skosztować smakołyków, postanowiłem wynagrodzić ich radosne kolędowanie. Poczęstowałem każdego z nich sporą porcją pierników. A miałem ich kilka rodzajów: w czekoladzie i lukrowane, z orzechami i migdałami, przekładane praliną i marcepanem. Z nadzieniem wiśniowym, śliwkowym, jarzębinowym i różanym. O przeróżnych kształtach, kolorach i wielkości. Nie trudno się więc domyślić, że objadaniu się nimi nie było końca.

- Dałeś nam kawałek nieba Mikołaju – rzekli aniołowie.

- Zawieź, a prędko, te niebiańskie łakocie Bożej Rodzinie. Niech radość

wielka pachnie piernikami, a ich smakosze błogosławieni będą!

Jednemu z aniołów tak one bardzo zasmakowały, że postanowił przenieść się z niebiańskich pieleszy na ziemię, do miasta, w którym wypieka się te niezwykłe smakołyki. Zaopiekował się słynącym na całym świecie z piernikowych wypieków Toruniem i jego mieszkańcami. I chociaż przyszło mu zamieszkać w ratuszowej piwnicy, swojej decyzji do dnia dzisiejszego nic a nic nie żałuje.

Czas płynął jednak nieubłaganie. Zanim się spostrzegłem gwiazda betlejemska oddaliła się już na tyle, że straciłem ją z pola widzenia. Prowadziła ona bowiem mędrców spiesznie podążających ze Wschodu: Kacpra, Melchiora i Baltazara. Obawiając się, że zabłądzę w śnieżnej zawiei, zaczarowaną trąbką zawezwałem na pomoc swojego Anioła Stróża. Po krótkiej chwili zjawił się niczym błyskawica i powiedział:

- Nie możesz dalej podążać Mikołaju. Zamieć wielka nastała. Wracaj bezpiecznie do domu. Nie możesz dalej podążać Mikołaju. Zamieć wielka nastała. Wracaj bezpiecznie do domu. Po drodze głoś wszem i wobec radosną nowinę, a i pierników nikomu nie żałuj. Niech w ten czas Bożej miłości słodko wielce wszystkim będzie.

I tak, chcąc nie chcąc, musiałem posłuchać jego rady. Zanim jednak przyszło się nam rozstać zaproponował mi, że zabierze do Betlejem tyle pierników, ile tylko zdoła udźwignąć. A, że do najsłabszych aniołów nie należał, poleciał z dwoma wypełnionymi po same brzegi, wiklinowymi koszami. Ja natomiast wyruszyłem w drogę powrotną.

Przelatując nad starym, świerkowym lasem, gdzie zwierzęta najzwyczajniej ludzkim głosem gadały, rozrzuciłem wszystkie pierniki jakie mi pozostały. Spadły one wprost na otulone śniegiem choinki. Zawisły na każdej z gałązek i wraz z szyszkami stworzyły świąteczne, pachnące żywicą i piernikami, przybranie. Kiedy zobaczyli to pasterze wyczekujący przed swoimi domostwami, na inne znaki tej cudownej nocy, zabrali drzewka do swoich chat. Każdy z nich postawił przystrojoną choinkę pośrodku izby, aby była znakiem tego przedziwnego, grudniowego wydarzenia. I zajadali się kolorowymi frykasami, zachwalając ich wyjątkowy smak: – niebo w gębie, a juści, prawdziwe niebo w gębie!

I tak, od tamtej pory, aż po dzień dzisiejszy, w każdą cichą i świętą noc,

co pokój niesie ludziom wszem, panuje świąteczny obyczaj zawieszania na

choince piernikowych ozdób: aniołków, gwiazdek, szyszek, dzwoneczków

i wielu przeróżnych zwierzątek… Od tamtej pory i ja, tuż przed świętami

Bożego Narodzenia, udaję się każdego roku do magicznego Torunia po najsmaczniejsze pod gwiazdami pierniki.

ŚWIĘTY MIKOŁAJ

0

Udostępnij tego posta


Odnośnik do posta
Udostępnij na stronach

ŚWIĘTY MIKOŁAJ globota.gif

— Co teraz z nim będzie. Jak on sobie poradzi z tym wielkim majątkiem, który odziedziczył po śmierci swoich rodziców. Należy mu pomóc. Zająć się jego sprawami.

Tak mówiono na przyjęciu, jakie odbyło się po pogrzebie rodziców Mikołaja. Zebrani krewni i przyjaciele domu mieli swoje racje. Mikołaj, chłopiec jedynak, syn bogatych rodziców, utalentowany, zdolny, pilny, pracowity, był bardzo nieśmiały. Całe dnie spędzał ze swymi nauczycielami. Nie wychodził z domu, nie licząc spacerów po obszernym ogrodzie pałacowym. Żył odcięty od środowiska, zamknięty w świecie nauki. Wystarczyli mu najbliżsi, rodzice. Unikał obcych ludzi. Trudność dla niego stanowiło nawet wyjście na ulicę. Gwar ulicy go męczył. Ciążył mu wzrok ciekawskich przechodniów.

Podziękował swym krewnym za ofiarowaną mu pomoc. Nawet nie dlatego, żeby sam chciał zajmować się prowadzeniem tego ogromnego majątku, którego stał się właścicielem. Ale nie chciał nowych ludzi u siebie. Został w świecie swoich książek, studiów. Umysł szeroki, typowy intelektualista. Troskę nad ziemią, nad majątkiem powierzył zarządcy, który już lata całe pracował u jego rodziców. Pozostawił również starą służbę. Był wśród nich kamerdyner, który był zarazem lokajem podającym do stołu. Nie był to zresztą tylko sługa czy też kamerdyner, ale prawie domownik. Opiekował się nim od dziecka. Stary gaduła, który wiedział o wszystkim, co się dzieje w mieście — jedyny kontakt Mikołaja ze światem zewnętrznym.

Czas płynął. W sposobie życia Mikołaja nic się nie zmieniało: pogrążony w księgach czytał, pisał. Aż któregoś dnia, nie wiadomo właściwie dlaczego, zainteresowała go relacja starego sługi. Miasto żyło nowym dramatem. Historia prawie naiwna, jak z kiepskiego romansu, gdyby nie to, że prawdziwa. Jest dziewczyna, którą pokochał chłopiec. I ona go pokochała. Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie to, że ona jest biedna, a on jest bogaty. I jego rodzice sprzeciwiają się temu małżeństwu. Ona nie ma wiana, nie ma co wnieść w przyszły swój dom. Była to historia jak głos z zaświata, kontrastujący z tym, czym sam żył. Przyszła natarczywa refleksja: mam wszystko, czego chcę. Gdzieś obok mnie rozgrywa się tragedia ludzka, spowodowana takim prozaicznym faktem jak brak pieniędzy.

Suma potrzebna dziewczynie była dość znaczna. Nie wiedział jeszcze, co zrobi, ale zaczął myśleć, jak zaradzić tej biedzie. Przy następnym posiłku, tak prawie od niechcenia, dowiedział się od starego sługi o adres dziewczyny. Budował plan działania jakby wbrew sobie, bo nie wiedział, czy starczy mu odwagi, aby go zrealizować. Aż wreszcie poszedł, aby zobaczyć przynajmniej, jak wygląda dom tej biednej dziewczyny. Idąc ulicą dopiero po chwili spostrzegł, że wcale nie przeszkadzają mu ludzie, że jakoś znikła jego poprzednia nieśmiałość. Po prostu szukał ulicy i domu, gdzie ktoś żyje i cierpi.

To był dom poza miastem. Nic nie wskazywało, że tam ma miejsce jakaś tragedia. Bielały wesoło w słońcu ściany. Stanął w dość znacznej odległości, w cieniu drzewa, oparł się o jego pień. Spod zesuniętego na oczy kaptura patrzył. W ogródku kwitły kwiaty, na grządkach zieleniły się warzywa. Było spokojnie, czysto, schludnie. Nic się nie działo. Przysiadł. Udawał człowieka, który zmęczony zasypia w ciężkim upale dnia. Na drodze ruch był niewielki. Czasem przeszedł wieśniak, poganiający swojego osła. Grupa kobiet wracała z pola. Dzieci bawiły się w jakieś tam swoje gry. Nagle drgnął. Z domu wyszła dziewczyna. To chyba ona — pomyślał. W ręce miała naczynie z bielizną. Rozwieszała ją powoli na rozciągniętych sznurach. Po chwili na drodze pojawił się jeździec. Przed domem ściągnął konia lejcami, zeskoczył. Dziewczyna już zdążyła postawić naczynie z bielizną na ziemi. Biegła w jego kierunku, ocierając mokre ręce w fartuch. Powitanie w uśmiechach i łzach radości. Cała wpatrzona i wsłuchana w niego. Wybuchła gorąca rozmowa. Krótkie zdania. Słowa wyrywane sobie nawzajem. I ręce, ręce szukające siebie. I dłonie, dłonie — kwiaty stulone i rozwarte. Jakby cały świat przestał dla nich istnieć. Nagle ich radość się skończyła. Dziewczyna rozpłakała się. Chłopiec usiłował ją pocieszyć. Głaskał po głowie jak dziecko. Potem jej ucieczka do domu i odjazd chłopca. Scena była skończona.

Mikołaj wrócił do swojego domu. Zajrzał do skarbca. Nigdy się nim dotąd nie interesował. Przypuszczał, że dysponuje kwotą, która mogłaby stanowić wiano dla tej dziewczyny. I tak też było. Zawinął pieniądze w kawałek sukna. Przewiązał sznurem. Doczekał nocy. Jeszcze wytrzymał aż dom się uciszy, aż pogasną wszystkie światła. Wsadził zawiniątko pod pachę, okręcił się czarną opończą, wsunął kaptur na głowę, otworzył drzwi od swego pokoju, zszedł na palcach po schodach. Starał się całą tę wyprawę traktować jak zabawę, jak grę, ale serce mu się tłukło, nie spodziewał się, że się tak przejmie.

Wyszedł na ulicę. Dawno nie wychodził o tej porze do miasta. Świecił księżyc. Było pusto. Już prawie we wszystkich domach czerniły się prostokąty okien. Szedł szybko, nerwowo. Zdawało mu się, że jest ze wszystkich stron widzialny w tej srebrnej poświacie księżyca. Wykorzystywał cienie budynków i drzew. Szybko przebiegał odcinki nie ocienione. Dłużyła mu się ta droga tym bardziej, że wciąż musiał sprawdzać, czy nie pobłądził. To, co w dzień nie przedstawiało dla niego trudności, teraz w nocy było obce, nieprzyjazne, mylące. Był spocony, gdy doszedł na miejsce. Schronił się w cieniu znajomego drzewa. Dom stał w pełnym blasku księżyca. Zdawało mu się, że jest niemożliwe podejść w takiej sytuacji do okna. Już nasuwała mu się myśl, żeby zrezygnować, poczekać na noc pochmurną. Ale znowu stanęła mu przed oczami scena sprzed kilku godzin, scena z płaczącą dziewczyną. Nie, nie mogę pozwolić, by ona tak cierpiała. Odepchnął się od pnia drzewa, do którego przylgnął, przebył błyskawicznie drogę dzielącą go od domku. Nie potrzebował nawet wspinać się do okna, były nisko osadzone — on był dostatecznie wysoki. Zajrzał do wnętrza izby. Okno na szczęście było tylko przysłonięte kotarą. Odsunął ją. Miał po raz drugi szczęście: łóżko dziewczyny było w zasięgu jego ręki. Przechylił się. Nie bardzo widział miejsce, gdzie by mógł umieścić zawiniątko z pieniędzmi. Delikatnie wsunąl je pod poduszkę, na której spoczywała głowa dziewczyny. Jeszcze rozejrzał się do tyłu, czy nikt go nie obserwuje. Ale ulice były puste, pełne blasku księżyca. Oderwał się od parapetu okna i wrócił szybkim krokiem do domu.

Na drugi dzień już przy śniadaniu dowiedział się o wszystkim, co się stało w nocy. Dziewczyna, gdy tylko odkryła skarb pod poduszką, nie omieszkał a podzielić się swoją radością z sąsiadami. To już wystarczyło, by natychmiast dowiedziało się o wszystkim całe miasto. Byli tacy, co wątpili. Ci nadmieniali, że może te pieniądze zostały ukradzione, ale ta ewentualność szybko upadła, bo po prostu nie było nikogo okradzionego. Poniektóre niewiasty twierdziły, że był to na pewno anioł z nieba. Nie miały co do tego żadnych wątpliwości. Reszta snuła różne przypuszczenia, choć one wiodły do nikąd. Ale przecież to wszystko nieważne, co ludzie mówią. Najważniejsza jest radość dziewczyny, no i chłopca. Tego wszystkiego Mikołaj słuchał przy śniadaniu, zalewany potokiem słów swojego służącego. Myślał sobie, że chyba po raz pierwszy w życiu jest naprawdę szczęśliwy. Służący jeszcze informował swojego pana, że rodzice chłopca zgadzają się na ślub, tym bardziej, że dopatrują się w tym ręki Boga samego.

— A ty jak myślisz, kto to może być?

Ze starego sługi opadła maska wesołka, poczciwego bajdury i dał odpowiedź jakby już na to pytanie był przygotowany od dawna.

— Myślę, że to nie żaden anioł. To po prostu człowiek, który wypełnia to, czego Pan Jezus uczył — żeby to, co czynimy dla drugich, czynić naprawdę dla nich, a nie dla siebie. Ludzie tego nie rozumieją. Tak jak nie rozumieli i wtedy. I dlatego tak ich dziwi, że ktoś potrafi się na to zdobyć.

Następne dni wyciszyły sensację. Przyszły kolejne sprawy, kłopoty i radości miasta. Opowiadał o nich stary gaduła — wiedząc, że w ten sposób jest w stanie rozruszać swego pana. Spośród tych informacji wypłynęła niespodziewanie kolejna ludzka tragedia: dzieci sieroty. Zmarła matka, jedyna żywicielka pięciorga dzieci. Drobiazg jeszcze. Najstarsza dziewczynka piętnastoletnia. Reszta za małe, by móc pracować. Opiekują się wspólnie sobą. Zresztą tak jak wtedy, gdy żyła matka, która pracowała na ich utrzymanie.

— Ale przecież muszą z czegoś żyć? Czy mają krewnych?

— Właśnie ci zastanawiają się, co mają z tym drobiazgiem zrobić. Chcieli je pozbierać pomiędzy siebie, ale dzieci nie chcą się rozdzielić. Najstarsze będzie pracowało, może i chłopiec drugi z kolei także. Za dużo nie zarobią, a tu idzie zima, potrzeba ciepłego odzienia, obuwia, zapasów.

Mikołaj słuchał tego opowiadania. Widział swoją pomoc jako nieodzowną. Ale sytuacja była już skomplikowana. Tu już pieniądze nie wystarczą. Trzeba tym dzieciom dostarczyć gotowych przedmiotów. Jeszcze jakby mimochodem zapytał, gdzie to się wszystko dzieje.

Poszedł tam tego samego dnia. Było to na przedmieściu. W pobliżu, prawie naprzeciw, stała gospoda. Zasiadł w kącie. W gospodzie było pustawo. Chłopiec sprzątał. Zaczepił go:

— Od dawna tu pracujesz?

— Nie, panie, od niedawna.

— Skąd ty jesteś?

— O, z tamtego domu.

A więc udało się. To był ten chłopiec, to był ten dom.

— Mama pozwala ci pracować?

Twarz chłopca zszarzała, w oczach stanęły łzy.

— Mama mi umarła.

— Masz rodzeństwo?

— Tak.

Mikołaj wyciągnął srebrny pieniądz.

— Idź i kup im słodycze.

— Ale ja pracuję.

— Ja cię wytłumaczę przed gospodarzem.

Chłopiec uwinął się szybko. Zaraz też do gospody wpadła trójka dzieci, żeby podziękować nieznanemu dobrodziejowi za figi, orzechy, migdały. Notował w pamięci pilnie ich wzrosty.

W międzyczasie nadszedł gospodarz, zadowolony, że trafił się bogaty gość. Przysiadł się do stołu i opowiadał o nieszczęściu. Nie był zdziwiony tym drobnym upominkiem, jaki dzieci otrzymały.

—Często się zdarza, że przychodzi ktoś, żeby jakiś grosz złożyć tym dzieciom. Tak to na początku bywa, gorzej będzie potem, gdy ludzie przyzwyczają się, gdy zapomną.

Mikołaj już tego wszystkiego nie potrzebował słuchać. Chciał wyjść jak najprędzej.

— Dobrze, że chociaż teraz o nich pamiętają — odpowiedział.

— Muszę waszej miłości coś powiedzieć: dobrze, że ludzie rozczulili się nad tym pięciorgiem sierot, ale mało to równie biednych dzieci? Popatrzcie proszę choćby na tę ulicę, na to, co tu się dzieje.

Mikołaj musiał przyznać rację oberżyście. Pod wpływem jego słów jakby przejrzał. Dopiero teraz zobaczył nędzę tamtejszych dzieci. Patrzył na wielkie, obskurne domy czynszowe, na małe, walące się rudery. Zobaczył dzieci bawiące się na ulicy — brudne, byle jak ubrane, obtargane, wygłodzone, chude, szare. Posłyszał głos oberżysty:

- To dzieci pozostawione samym sobie. Rodzice — drobni rzemieślnicy, wyrobnicy, pracujący u kogoś od świtu do nocy. .

Mikołaj miał już gotowy plan w głowie. Pojechał na następny dzień. Wziął ze sobą juczne zwierzę. Nie brał żadnego sługi. Zdecydował się na miasto, gdzie był pewien, że go nie rozpoznają. Nakupił ciepłej odzieży. Wybierał starannie, przypominając sobie dzieci, dla których robił zakupy. Potem jeszcze jedzenie. Nie zapomniał o zabawkach, o łakociach. Wpadły mu w oko okrągłe placuszki słodkie, po które szczególnie łapczywie wyciągały ręce dzieci.

Wrócił po dwóch dniach nocą do domu, zmęczony, ale szczęśliwy. Tylko teraz już nie było tak łatwo z dostarczeniem dzieciom tych skarbów. Znowu nie chciał brać służby do pomocy, bo nie chciał nikogo wtajemniczać w to, co robi. Wybrał noc chmurna, bezksiężycową. Worek z podarkami zarzucił na plecy. Przykrył się opończą. Udało mu się niespostrzeżenie dojść na miejsce. Wkładał pośpiesznie paczki do okien. Nie mógł się zabrać ze wszystkim naraz. Był przygotowany na to, że dzieci gdy jeszcze w nocy odkryją przyniesione dary i narobią hałasu, będzie musiał zrezygnować z kontynuowania swej akcji w tej dzielnicy. Ale nie, gdy wrócił po raz drugi, zastał wszystko tak, jak było za pierwszym razem. Pracował ciężko całą noc. Prawie aż do świtu roznosił podarunki i powracał do swego domu po następną partię. Był umęczony do granic możliwości. Nad ranem rzucił się na posłanie i spał do południa.

Na wybuch sensacji nie trzeba było długo czekać. Już przy obiedzie jego sługa zasypał go wszelkimi możliwymi wiadomościami, plotkami, które zebrał po mieście. A więc jednak anioł — mówili jedni, a więc… kto to może być — pytali drudzy.

Na drugi dzień wezwał swojego zarządcę, pytał o finanse. Pieniądze były, choć nie tak wiele. Bo zainwestowano w gospodarstwa. W zimowe zapasy, w siewy. Zarządał wszystkich, które były.

— Jaśnie panie, jeśli mi wolno spytać, ale przecież jeszcze są te w skarbcu podręcznym.

— Już ich nie ma.

Siedział znowu za stołem w jakiejś kolejnej oberży, na kolejnym przedmieściu. Popijał drobnymi łykami wino, zagryzał migdały, orzechy, zamawiał jakieś drobiazgi u usłużnego gospodarza, patrzył, notował w pamięci domy, dzieci. Stwierdzał po raz któryś, że właściwie wszystkie dzieci są tu biedne, wychudzone, byle jak ubrane, marznące w pochmurny, słotny czas. Dziękował Bogu, że przy okazji szukania pięciu sierot odkrył świat biednych ludzi, biednych dzieci.

Znowu roznosił podarki dla dzieci w kolejnej biednej dzielnicy.

Tymczasem w mieście już wrzało. To już nie była zabawa. To już była nieposkromiona ciekawość, kto to jest ten nieznajomy, względnie kto to są ci dobrodzieje. Co poniektórzy usiłowali zsumować rozdawane podarki, przeliczyć je na pieniądze. Wychodziły z tego zawrotne sumy. Kogo stać na takie wydatki?

Miasto przeżywało jakby jakieś wielkie rekolekcje. Z tego tylko niektórzy zdali sobie sprawę — z tej zmiany, która się dokonywała w duszach ludzkich. A dokonywała się właśnie pod wpływem tych bezinteresownych darów rozdawanych tak hojnie biednym dzieciom. Zaczęto dostrzegać biedne rodziny, pomagać im, obdarowywać je. Również biednych, starych ludzi, chorych i cierpiących.

Tymczasem pieniądze Mikołaja skończyły się szybciej niż sam przypuszczał. Jego kolejna wyprawa po zakupy pochłonęła prawie wszystkie oszczędności. Mikołaj zażądał od swojego gospodarza pieniędzy.

— Już nie mamy więcej.

— A więc proszę sprzedawać grunt.

— Tak, ale to potrwa.

— Weź pożyczkę.

— Wysokie procenty.

— Bierz na wysokie procenty. Dużo, dużo. I oszczędzaj bardziej. Ja nie muszę jeść wykwintnie jak dotąd. Nie zakupuj dla mnie żadnych nowych szat.

Miał już opracowany system: najpierw dość długa obserwacja kolejnej dzielnicy, potem roznoszenie nocne. Wiedział, że może sobie pozwolić tylko na jedną noc. W następną już ludzie czyhali na niego. Wobec tego zmieniał dzielnicę. Przerzucał się z jednego końca miasta na drugi. Pracował jak nigdy w życiu: ciągle wyprawy po zakupy, nocne powroty z podróży, potem z kolei roznoszenie prezentów, ciągłe napięcie nerwów, wytężona uwaga odbiły się na jego wyglądzie. Schudł i był wyraźnie zmęczony. Obiecywał sobie, że odpocznie, że powróci do swoich książek, jak tylko w jakiś sposób zabezpieczy dzieci na zimę.

Tymczasem wśród nobliwych mieszczan, wśród arystokracji miasta rozchodziły się coraz bardziej nieprawdopodobne plotki o Mikołaju. Szeptano, mówiono, głoszono, że ten dotąd spokojny i zrównoważony człowiek popadł w jakąś namiętność. Żyje rozpustnie albo oddaje się jakimś hazardowym grom. Jego nocne wyjazdy już nie były tajemnicą. Jego wygląd niewątpliwie świadczy, że ten człowiek jest na dnie upadku. Dowodem na to jest zresztą nie tylko jego wygląd, ale fakt, że wyprzedaję swoje ziemie, zaciąga długi na wysokie procenty. Trwoni majątek, który odziedziczył po swoich, godnej pamięci przodkach.

Zdecydowano się wobec tego ratować Mikołaja. W tak rzadko odwiedzanym domu pojawili się krewni i przyjaciele rodziny Mikołaja. Musiał ich przyjmować, wysłuchiwać rad, wykręcać się od natrętnych pytań. Niecierpliwił a go ta strata czasu. Jego goście wreszcie orzekli, że Mikołaj stanowi rzadki przypadek zatwardziałości serca i jest nie do nawrócenia. Jedynym wyjściem jest się odciąć od niego, ostrzegać innych przed kontaktem z nim. Tylko ta droga może przyprowadzić Mikołaja do opamiętania. I modlić się za niego.

Z czasem plotki o Mikołaju, które powtarzano w salonach pałaców i bogatych izbach mieszczańskich kamienic, wyszły na ulicę, pomiędzy gawiedź miejską. Opowiadano sobie nieprawdopodobne bzdury o potworze Mikołaju, diable wcielonym, opętanym, obłąkanym, nie mogącym spać, tłukącym się po nocach w swoim ogromnym pałacu.

Dochodziły te wieści do Mikołaja. Donosił mu o nich również stary sługa, ale w bardzo złagodzonej formie. Mówił od siebie niby mimochodem, że Pana Jezusa ludzie zabili, choć tyle dobrego im uczynił. A tymczasem Mikołaj miał inne, cięższe kłopoty. Bywało, że o mało co a zostałby odkryty. Stał się jeszcze bardziej ostrożny, uważał na każde kolejne pociągnięcie.

Równocześnie miasto wciąż szumiało wiadomościami o Aniele Dobroci. Dla dzieci obdarowanych — radość, dla ich rodziców — pomoc. Dobry nieznajomy — anioł z nieba, jak upierali się niektórzy — stał się kimś bliskim w ich życiu. Byli i tacy, którzy go już widzieli w kapturze, z garbem worka na plecach. Matki groziły nieposłusznym dzieciom:

— Jak będziesz niegrzeczny, nie przyjdzie do ciebie święty. Nie dostaniesz nic. Tylko dzieci grzeczne obdarowuje Pan Bóg. Niegrzeczne porwie diabeł do zamku, zamknie w lochu, wychłoszcze rózgą.

Ale to nie była prawda. Obdarowywani byli wszyscy, wcześniej czy później.

Aż się stało. Aż doszło do katastrofy. Zatupotała ulica odgłosami kroków. Rzucił się w drugą stronę. Stamtąd też słychać było kroki, rozległy się wołania:

— Tu jest! Mamy go!

Pozostawała ostatnia uliczka, ale i stamtąd nadbiegły głosy. Nie było wyjścia. W mroku ujrzał wielką bramę budynku. Pchnął ją. Na szczęście była otwarta. Wpadł w nią. Pusta, wielka sień zabrzmiała echem pościgu. Wiódł rękami po ścianie. Natrafił na drzwi. Na szczęście też otwarte. Wpadł, zatrzasnął drzwi za sobą. Znalazł się w jakimś ciemnym pomieszczeniu. Znowu gwałtowne poszukiwanie kolejnych drzwi: otwarte, nacisnął klamkę, wpadł do oświetlonego pomieszczenia. Oślepiony światłem stanął, oparł się o drzwi, dyszał ciężko, rozglądał się po wnętrzu. Wielka biblioteka, przy biurku stary, siwy człowiek patrzący na niego ze zdziwieniem. Jakby skądś go sobie przypominał. Sam nie wiedział skąd. Nadsłuchiwał pilnie. Trzasnęły drzwi. Zadudniły kroki ścigających. Podbiegł do starego człowieka:

— Ukryj mnie.

— O, Mikołaj. Dużo ja tu słyszę o tobie.

Teraz dopiero zobaczył, że to jest biskup. Teraz sobie dopiero uświadomił, że wpadł do rezydencji biskupa. Ludzie byli tuż za drzwiami. Kroki, krzyki, rozległo się pukanie. Nieśmiałe, ale stanowcze. Przypadł do nóg biskupa. Schował się za jego biurko.

Otworzyły się drzwi. W nich ukazał się stłoczony tłum ludzi. Ucichli. Ktoś zapytał:

— Czy ksiądz biskup widział człowieka w czarnej opończy? Mikołaj schowany za biurkiem czekał na odpowiedź jak na wyrok śmierci.

— O kogo pytacie? O szatana z zamku?

— Nie. O człowieka, który od miesięcy obdarowuje nasze biedne dzieci podarunkami.

— Ach, to chodzi wam o tego — jak go nazywacie — Anioła Dobroci.

— Tak. Właśnie napotkaliśmy go, w czarnej opończy, z kapturem na głowie, z workiem na plecach.

— To macie go tutaj. Biskup schylił się:

— Wstawaj, wstawaj. Nie ma rady.

Mikołaj z oporami dźwignął się na nogi. Z ramion zsunął mu się prawie pusty worek. Zapomniał o tym, że wciąż go miał na sobie. Na podłogę potoczyły się z niego bułeczki, tak dobrze znane dzieciom całego miasta.

— Mikołaj! — ktoś zakrzyknął.

— Mikołaj! — powtórzył ktoś drugi.

Jeszcze niedowierzając podchodzili do niego, by się przekonać, czy to naprawdę on. Przyglądali się, jeszcze wciąż niepewnie, jego pelerynie, kapuzie, jego workowi i jemu samemu, który zawstydzony i zmieszany, ze spuszczoną głową i ze spuszczonymi oczami stał pod ścianą. To ten, o którym bezlitosna plotka głosiła, że rozpustnik, hazardzista, utracjusz, który marnotrawi majątek swoich rodziców, który niegodny jest nosić imię swoich zacnych rodziców.

Tej scenie przyglądał się w milczeniu stary biskup. Aż wreszcie zabrał głos. Uśmiechnięty, pogodny zaczął:

— Moi drodzy, szukałem długo następcy, bo wiem, że już jestem stary. Chcę odpocząć. Wreszcie go znalazłem. Macie mojego następcę, będzie waszym biskupem — powiedział wskazując na Mikołaja.

Opowiadania o nadziei

ks. Mieczysław Maliński

0

Udostępnij tego posta


Odnośnik do posta
Udostępnij na stronach

ŚWIĄTECZNA OPOWIEŚĆ kerstglobe9.gif

Maciek obudził się bardzo zadowolony. – Nareszcie! – pomyślał i pobiegł

do sypialni rodziców. – Wstawajcie! Trzeba ubierać choinkę!

To, co zaczęło się w domu, przypominało jazdę na karuzeli. Wszyscy

krzątali się w pośpiechu. Tata przede wszystkim zajął się choinką.

Mama z babcią, która specjalnie do nich dzisiaj przyjechała,

pracowały w kuchni. Mała Anula plątała się pod nogami, a Maciek

próbował wszystkim pomagać. – Kiedy będą prezenty? – zanudzał w

między czasie. – Wyglądaj przez okno. Gdy zobaczysz pierwszą

gwiazdkę, rozpoczniemy wigilię – mama próbowała znaleźć chłopcu

jakieś zajęcie. Dom powoli napełniał się świątecznymi zapachami.

W pokoju królował zapach świerku. Choinka była przepiękna. Wisiały

na niej łańcuchy i zabawki, które Maciek zrobił razem z mamą. A

na samym czubku drzewka tata zawiesił złotą gwiazdę. Zauroczony

chłopiec przypatrywał się jej w skupieniu.

- Ojej, muszę zobaczyć, czy nie ma gwiazdki na niebie – przypomniał

sobie. Wyjrzał przez okno i zobaczył to, na co tak długo czekał.

Za oknem wyraźnie błyszczała malutka gwiazdka.

- Jest!!! – krzyknął Maciek. Wszyscy odświętnie ubrani usiedli

przy stole, … a w zasadzie prawie wszyscy. Maciek siedział

przy choince. – Mamo, tam są jakieś paczki – chłopiec nie

mógł oderwać wzroku od kolorowych pakunków. Nawet nie zauważył,

kiedy znalazły się pod choinką. – Widzimy – wesoło powiedział tata. – Ale

teraz chodź do stołu. Mam coś ważnego do przeczytania o Bożym

Narodzeniu. Maciek niechętnie usiadł na krześle. Tata wziął do ręki

Pismo św. i przeczytał z niego fragment. Jaki? Maciek nie miał pojęcia.

Cały czas myślał o prezentach. Potem wszyscy dzielili się opłatkiem i

składali sobie życzenia. A potem jeszcze musiał zjeść barszcz i pierogi.

W końcu tata pozwolił mu rozpakować kolorowe paczuszki.

- Zobaczcie, co dostałem – szalał Maciek. – Samochód na pilota! Super!

Oprócz samochodu chłopiec dostał książkę, klocki i małego aniołka.

Ale inne prezenty zupełnie go nie interesowały.

- W nocy mama i ja pójdziemy do kościoła. Babcia z wami zostanie

- powiedział tata pod koniec kolacji, ale Maciek go nie słuchał. Jak

mógł słuchać? Interesował go jedynie nowy samochód. Przez resztę

wieczoru bawił się tylko nim. Wziął go nawet do łóżka.

W środku nocy Maciek obudził się niespodziewanie. Coś mu się

przyśniło, ale nie wiedział co. Wziął samochód pod pachę i

poszedł do sypialni rodziców. Wskoczył do łóżka, żeby przytulić się

do mamy, ale … mamy w łóżku nie było. Ani taty. Przestraszony

pobiegł do dużego pokoju, ale tam też nikogo nie było. Ani w kuchni!

W pokoju Anuli spała co prawda babcia, ale Maciek zapomniał

o tym. Zapomniał też, co mówił tata podczas kolacji; … że w nocy

pójdą do kościoła. Maciek usiadł pod choinką. Było mu smutno i

już, już miał się rozpłakać, gdy …

- Nie płacz – powiedział mały aniołek.

- A, a… ty skąd się tutaj wziąłeś? – spytał zaskoczony chłopiec.

- Jak to skąd? Dostałeś mnie w prezencie – aniołek był niezadowolony.

Trudno mu się dziwić. Nikt nie lubi być niezauważony.

- Gdzie są moi rodzice? – Maciek próbował zmienić temat. Głupio

mu było, że nie rozpoznał aniołka.

- Ubieraj się szybko, to zaprowadzę cię do nich.

Chłopiec w pośpiechu założył ubranie, a potem otworzył drzwi i

wybiegł na klatkę. Chciał znaleźć przycisk windy, ale

nie było ściany. Poza tym było bardzo zimno. No i

(to było chyba najgorsze) poczuł, że jego nogi grzęzną w śniegu.

- Co jest? – zawołał zdenerwowany Maciek. – Gdzie jest ten anioł?

Ale aniołka nie było.

Chłopiec zobaczył w dali malutkie światełko. Odważnie pobiegł

przed siebie. Nie było łatwo. Nogi zapadały mu się w śniegu.

Biegł, biegł, a światełko było coraz wyraźniejsze. Gdy Maciek był już

blisko niego, rozpoznał, że to świeci gwiazda.

- Zupełnie taka sama, jak na naszej choince – uradował się.

Koło niego pojawili się jacyś ludzie.

- Ty też widziałeś anioła? – zapytał Maćka dziwnie ubrany chłopczyk.

- Tak. Właśnie go szukam.

- Po co go szukasz? On nie jest najważniejszy – oddalając się

powiedział nieznajomy.

Maciek szybko poszedł za nim. Gwiazda świeciła jasno, a jej ogon

wyraźnie wskazywał na drewnianą szopę. Drzwi szopy były otwarte. Maciek przecisnął się przez stadko owiec. W środku było trochę ludzi

i zwierząt. Wszyscy patrzeli na małe dziecko, które spokojnie spało w żłóbku.

- Podejdź tutaj – cichutko powiedział pan, siedzący najbliżej dziecka.

- To jest Jezus. Urodził się dzisiaj.

Maciek uważnie przyjrzał się chłopczykowi. – Strasznie mały – pomyślał.

Św. Józef (bo to on właśnie zaczepił chłopca) uśmiechnął się. – Na razie

jest mały. Ale urośnie. Jeszcze poznasz, że to On jest twoim najlepszym przyjacielem. – Tata coś mówił, że jest Boże Narodzenie – cicho

zastanawiał się Maciek. – Narodzenie – porodzenie – mamrotał

zmęczony. Młoda pani, która siedziała z drugiej strony żłóbka czule

spojrzała na Maćka. To była Maryja, mama Jezusa. Wesoło mrugnęła

do mamy chłopca, która właśnie podchodziła do syna.

- Mamo – wyszeptał Maciek. – Już wiem, co jest

najważniejsze w te święta.

A TY WIESZ?

0

Udostępnij tego posta


Odnośnik do posta
Udostępnij na stronach

OPOWIADANIE „TAM, GDZIE JEST MIŁOŚĆ, JEST

TEŻ DOSTATEK I SUKCES”

coeurfleur.gif

Pewna kobieta podlewała rośliny w swoim ogrodzie, kiedy zobaczyła trzech staruszków, z wypisanymi na twarzy latami doświadczeń, którzy stali

naprzeciw jej ogrodu.

Ona nie znała ich, więc powiedziała:

- Nie wydaje mi się, abym was znała, ale musicie być głodni.

Wejdźcie, proszę, do domu i zjedzcie coś.

Oni odpowiedzieli:

- Nie ma w domu męża?

- Nie, odpoczywa, nie ma go w domu.

- W takim razie nie możemy wejść – odpowiedzieli.

Przed zmierzchem, kiedy mąż wrócił do domu, kobieta opowiedziała mu to,

co się zdarzyło.

- A więc, skoro wróciłem, zatem poproś ich teraz, aby

weszli.

Kobieta wyszła, aby zaprosić trzech męźczyzn do domu.

- Nie możemy wejść wszyscy do domu – wyjaśnili staruszkowie.

- Dlaczego? – chciała się dowiedzieć kobieta.

Jeden z męźczyzn wskazał na pierwszego ze swoich przyjaciół i

wyjaśnił:

- On ma na imię Dostatek.

Następnie wskazał drugiego – On ma na imię „Sukces”,

- A ja mam na imię „Miłość”.

Teraz wróć i zdecyduj razem z Twoim mężem, którego z nas

zaprosicie do waszego domu.

Kobieta weszła do domu i opowiedziała swojemu mężowi wszystko,

co powiedzieli jej trzej męźczyźni. Ten się ucieszył : – Jak pięknie!

- Zaprosimy Dostatek, aby wszedł i wypełnił nasz dom!!!

Jego żona nie zgadzała się i spytała:

- Mój drogi, dlaczego nie mielibyśmy zaprosić Sukcesu?

Ich córka słuchała tej rozmowy i weszła im w słowo:

- Nie byłoby lepiej, gdybyśmy pozwolili wejść Miłości? W ten sposób nasza

rodzina byłaby pełna miłości.

- Posłuchajmy rady naszej córki, powiedział mąż do żony. Pójdź i zaproś Miłość, niech będzie naszym gościem.

Żona wyszła i spytała – Który z Was to Miłość?

Niech wejdzie, proszę i będzie naszym gościem.

Miłość usiadła na wózku i ruszyła w kierunku domu.

Także dwaj pozostali podnieśli się i ruszyli za nią.

Trochę zdziwiona kobieta pyta Dostatek i Sukces:

- Zaprosiłam tylko Miłość, dlaczego idziecie także wy?

Oni odpowiedzieli razem:

- Jeżeli zaprosiłabyś Dostatek lub Sukces, pozostali dwaj zostaliby na zewnątrz, ale zaprosiłaś Miłość, a tam gdzie idzie ona, idziemy i my.

- Tam, gdzie jest Miłość, jest też Dostatek i Sukces.

MOJE ŻYCZENIE DLA CIEBIE MIŁY GOŚCIU

JEST NASTĘPUJĄCE:

Jeśli jesteś smutny, życzę Ci

Spokoju i Szczęścia.

Jeśli brakuje Ci wiary w siebie,

życzę Ci, abyś uwierzył w swoje

talenty i wykorzystał je.

Jeśli jesteś nieśmiały,

życzę Ci miłości i odwagi.

Podaruj swoją Miłość razem

z tą historyjką osobom,

które lubisz i cenisz.

0

Udostępnij tego posta


Odnośnik do posta
Udostępnij na stronach

BAJKA O GWIAZDACH 51sirmi.gif

„Dreeeeam, dream, dream, dream”.

Muzyka brzmiała z daleka jak małe srebrne dzwoneczki. Ogromne białe płatki śniegu tańczyły w powietrzu – wirując z wdziękiem jak baletnice z najlepszego musicalu. Zatrzymując się na moment w świetle ulicznych lamp jak modelki w świetle fleszy fotografów, całując nosy i policzki przechodniów, zmęczone,

miękko opadały w dół. Ciepłe światła dekoracji Bożonarodzeniowych migotały w wystawach sklepowych. Stare miasto wyglądało jak kartonowy teatr! Och, jak cudownie, wdychałam całą sobą tę unikatową atmosferę świąt.

Wieczorem przed snem pomyślałam, że jednak cieszę się, że biuro, w którym pracuję, przeniesiono w okolice Starego Miasta. Przypomniało mi się, że

marzyłam kiedyś o tym, żeby pracować na Starym Mieście, otoczona starymi murami, pomiędzy kościołami, które przeżyły już tak wiele. Takie małe, dziecinne, zapomniane, marzenie. O którym oczywiście zapomniałam i nie szukałam pracy szczególnie w tym miejscu. A teraz zdumienie. Pan Bóg pamiętał o takim małym marzeniu? Zdumienie, że jednak to prawda: my śpimy, a w trakcie naszego snu, Pan Bóg spełnia nasze marzenia. Nawet te najmniejsze. Kimże jestem, że o nich pamięta?

Myślałam o tym, kładąc się spać….

Nagle poczułam, że ktoś mnie budzi. Otworzyłam oczy i zobaczyłam Anioła siedzącego obok mnie.

- Przyszedłem aby odpowiedzieć na twoje pytania- powiedział.

Wziął mnie za rękę i zaprowadził do okna:

- Spójrz w górę.

Spojrzałam… a w górze było czarne niebo pełne świetlistych gwiazd.

- Widzisz gwiazdy? – kontynuował – to właśnie ludzkie marzenia i życzenia.

Ludzie marzą, mają głowy pełne snów. Kładą się spać, a te marzenia są w nich, krążą nad ich głowami. A wtedy my, Anioły, w samym środku nocy przychodzimy do ludzi, aby zebrać te marzenia. I umieszczamy je na niebie!!. To jest cała tajemnica!! Zbieramy wszystkie marzenia, nawet te najmniejsze. Pan Bóg powtarza nam: „ludzkie marzenia to bardzo cenny wymiar ludzkiego życia.

Dlatego uważajcie i bądźcie bardzo ostrożni. Nie pozwólcie, aby jakiekolwiek marzenie zostało upuszczone”. Przerwał i spojrzał na mnie. Wpatrywałam się

w niego, a on uśmiechnął się.

- Ale. Musisz pamiętać. Jest jeden warunek. Jeden bardzo ważny warunek. Tylko jeśli ten warunek jest spełniony, jesteśmy w stanie zebrać marzenia. Jest to możliwe…

Usiadł na parapecie i patrzył na mnie uważnie.

-…. Jest to możliwe tylko wtedy, gdy marzenie zostało powierzone Panu Bogu.

- Co to znaczy? – zdziwiłam się.

- To jest proste. Wystarczy, że przed snem powiesz Panu, że oddajesz Jemu swoje marzenia i poprosisz, aby On się nimi zaopiekował.

- To rzeczywiście proste! – znowu byłam zdziwiona, tym razem, że to takie proste.

- Wydaje się to rzeczywiście proste – powiedział Anioł, ale wyglądał trochę smutno – Ale w praktyce… nie zawsze jest to takie łatwe. Są ludzie, którzy nie wierzą w Boga, nawet o Nim nie myślą, więc nie ma szans, aby oddali Bogu swoje marzenia. Inni znowu nie chcą oddać Panu Bogu swoich marzeń. Boją się, że je stracą na zawsze. Trzymają je w sobie i nie wiedzą, że przez to nie mogą być one spełnione. Inni znowu zupełnie przestali marzyć, gdy dorośli. I to wszystko jest dla nas, Aniołów, bardzo smutne.

Westchnął. Chciałam go objąć i pocieszyć, ale bałam się ruszyć, żeby nie

zniknął. Na szczęście za moment znowu się uśmiechał.

- Jednak mamy również powody do radości. Wiele, wiele ludzi marzy i powierza Bogu swoje marzenia. A my zbieramy te powierzone Bogu marzenia i wieszamy

na nieboskłonie. I w tym momencie marzenia stają się częścią świata – od tej pory nigdy już nie zginą.

A Pan Bóg… On nigdy nie zapomina o waszych marzeniach i wie dokładnie,

które gwiazdy są czyje. Uwielbia przechadzać się po niebie pomiędzy nimi.

Ogląda je i cieszy się każdą gwiazdą, nawet jeśli jest bardzo mała i niezdarna, i świeci bardzo niepewnie. Cieszy się, bo każda gwiazda jest wyrazem zaufania człowieka do Boga.

- No, dobrze – przerwałam – ale czy Pan Bóg spełni każde marzenie? Znam ludzi, którzy marzyli i ich marzenia nie spełniły się. No tak, mówiłeś, że mogły być marzenia nie powierzone Bogu. Ale jeśli są powierzone, czy zawsze są spełniane?

- Masz rację. Ludzie mają też czasem marzenia, które nie zawsze są dobre dla nich. Oni sami nie zawsze to wiedzą, bo tylko Bóg jest Tym, Który Wie Wszystko. Ale ludzie, którzy ufają Bogu, wiedzą też, że On zweryfikuje ich marzenia, używając swojej Mądrości, Dobroci i Miłości. I to On decyduje, które marzenia mają zostać na zawsze na niebie – i świecić Blaskiem Gwiazd Zaufania (a cieszy się nimi, jak wszystkimi innymi), a które mają zostać spełnione i kiedy jest Czas ich spełnienia. Które gwiazdy mają zostać połączone, a które rozdzielone.Które muszą być ociosane, które muszą nauczyć się większej pokory, a którym trzeba dodać odwagi. Tutaj my Anioły mamy dużo pracy. To nasza rola przekonać Nieśmiałego Marzyciela, że bez jego działania, Bóg sam nie może wiele zdziałać. Bóg z każdego snu wyciąga tę dobrą cząstkę, łączy ją z inną, i w tym sensie każde marzenie, nawet jeśli jest bardzo niedobre w filozofii Bożej, zostaje przemienione w Dobro w momencie, gdy zostanie powierzone Panu Bogu.

Rozumiesz więc, co znaczy, że możesz spać, a marzenia się spełniają? Tylko trzeba je mieć. I mieć je w Panu. Każdy może ich mieć tyle, ile tylko zapragnie. Pan Bóg raczej smuci się ich brakiem, niż nadmiarem. I wiesz co, powiem tylko tobie, że twój zbiór gwiazd jest ostatnio bardzo mały. Pan Bóg nie za bardzo ma z czego wybierać. Czy coś się stało?

Ach, muszę lecieć. – zerwał się nagle, nie czekając na moją odpowiedź.- Wiesz, za parę dni obchodzimy Urodziny Naszego Pana i z tej okazji przygotowujemy Program Niespodzianek dla Ziemi i na nasze przyjęcie w niebie. Mamy skrzydła pełne roboty!! Pomyśl o tym co powiedziałem, a ja wrócę pewnej nocy, by odpowiedzieć na twoje dalsze pytania.

Wstał i ….zniknął. Po minucie zobaczyłam go za oknem, wiszącego w powietrzu. Zapukał w okno i powiedział (nie wiem, jak to się stało, że słyszałam jego łagodny cichy głos, ale słyszałam):

- Zapomniałem powiedzieć!. To okres Bożego Narodzenia i Nowego Roku. Bardzo ważny czas dla ludzi, w którym to czasie pojawia się szczególnie dużo marzeń i życzeń. Pamiętaj! Gdy w czasie Świąt będziecie składać sobie nawzajem życzenia, wieszajcie te marzenia od razu na niebie! To bardzo pomoże nam w pracy!

Pomachał mi i odleciał.

A mi nasunęło się jeszcze jedno pytanie…. a może niedowierzanie….

Czy my, dorośli, mamy rzeczywiście tak beztrosko marzyć jak dzieci?

Ale jego już nie było, aby odpowiedzieć na moje pytanie.

Zostałam tak z oczami utkwionymi w niebo, myśląc o gwiazdozbiorze własnych marzeń.

Po długiej chwili…. położyłam się dalej spać. Postanowiłam mieć wiele marzeń i ogarnęło mnie silne nieodparte przeczucie, że coś pozytywnego wydarzy się wkrótce.

Życzę Ci, Drogi Czytelniku, abyś miał podobne przeczucie.

I nie zapominaj spać czasami. Aby Aniołowie mogli wykonać swoją pracę!

0

Udostępnij tego posta


Odnośnik do posta
Udostępnij na stronach

PRZYJACIELE x14.gif

Pewnego dnia, był to jeden z pierwszych dni w nowym liceum, zobaczyłem chłopaka z mojej klasy wracającego do domu. Nazywał się Kyle. Wyglądało

na to, że niósł ze sobą wszystkie książki. Pomyślałem sobie: „Dlaczego ktoś, w piątek, miałby nieść do domu wszystkie swoje książki? To musi być skończony osioł.” Miałem sporo planów na ten weekend (imprezy, mecz futbolowy jutro

po południu), więc wzruszyłem ramionami i poszedłem dalej. Kiedy szedłem zobaczyłem grupę dzieciaków biegnących w jego stronę. Wpadli na niego,

wyrwali mu z rąk wszystkie książki i podstawili nogę, tak że wylądował w

kurzu. Jego okulary poleciały w powietrze i zobaczyłem jak wylądowały w

trawie około pięciu metrów od niego. Spojrzał w górę i zobaczyłem bezgraniczny smutek w jego oczach. Moje serce wyrwało się ku niemu, więc podbiegłem do niego, a kiedy czołgał się, rozglądając się wkoło w poszukiwaniu swoich okularów, zobaczyłem w jego oczach łzy. Podałem mu okulary i powiedziałem: – Ci faceci to dupki. Powinno się im dokopać! Spojrzał na mnie i powiedział:- Hej, dzięki! Na jego twarzy pojawił się szeroki uśmiech, jeden z tych uśmiechów wyrażających prawdziwą wdzięczność. Pomogłem mu pozbierać książki i zapytałem gdzie mieszka. Okazało się, że mieszka niedaleko mnie, więc zapytałem dlaczego nigdy wcześniej go nie widziałem. Powiedział, że wcześniej chodził do szkoły prywatnej. Nigdy wcześniej nie kolegowałem się z chłopakiem ze szkoły prywatnej. Całą drogę do domu rozmawialiśmy, a ja pomogłem mu nieść książki. Okazało się, że był całkiem fajnym chłopakiem. Zapytałem czy nie chciałby pograć z moimi przyjaciółmi w piłkę. Odpowiedział, że tak. Trzymaliśmy się razem przez cały weekend, a im lepiej poznawałem Kyle’a, tym bardziej go lubiłem. Tak samo myśleli o nim moi przyjaciele. Nastał poniedziałkowy poranek, a Kyle znów szedł z naręczem swoich książek. Zatrzymałem go i powiedziałem: – Jeśli codziennie będziesz nosił te książki, dorobisz się niezłych muskułów! Roześmiał się tylko i podał mi połowę książek. W ciągu następnych czterech lat, Kyle i ja bardzo się zaprzyjaźniliśmy. Kiedy staliśmy się seniorami, zaczęliśmy myśleć o pójściu na studia. Kyle zdecydował się na Georgetown, a ja wybierałem się do Duke. Wiedziałem, że na zawsze pozostaniemy przyjaciółmi i że ta odległość nigdy nie będzie problemem. On zamierzał zostać lekarzem, a ja chciałem dostać sportowe stypendium. Kyle miał wygłosić mowę pożegnalną na zakończeniu roku, więc musiał się przygotować. Drażniłem się z nim, mówiąc że jest kujonem. Byłem bardzo zadowolony, że to nie ja będę musiał stanąć na podium i wygłosić mowę. Na zakończeniu roku, zobaczyłem Kyle’a. Wyglądał wspaniale, był jednym z tych facetów, którzy odnaleźli się podczas nauki w szkole. Przybrał na wadze i właściwie, to wyglądał dobrze w okularach. Miał więcej randek niż ja i kochały go wszystkie dziewczyny. Matko, czasami byłem zazdrosny! Dzisiaj był jeden z tych dni. Widziałem, że denerwował się mową. Więc szturchnąłem go w plecy i powiedziałem: – Hej, wielkoludzie! Będziesz wspaniały! Spojrzał na mnie z jednym z tych wyrazów twarzy (tym wyrażający wdzięczność) i uśmiechnął się.

- Dziękuję – Powiedział. Kiedy rozpoczął swoją mowę, odchrząknął kilka

razy i zaczął:

-Zakończenie roku, jest czasem kiedy dziękujemy ludziom, którzy nam pomogli przejść przez te trudne lata. Swoim rodzicom, nauczycielom, rodzeństwu, może trenerom… ale najbardziej swoim przyjaciołom. Chcę wam powiedzieć, że bycie przyjacielem jest najlepszym darem jaki możecie im dać. Zamierzam opowiedzieć wam pewną historię. Spojrzałem z niedowierzaniem na mojego przyjaciela, kiedy opowiedział o dniu, kiedy spotkaliśmy się po raz pierwszy. Podczas tamtego weekendu zamierzał się zabić. Opowiedział w jaki sposób opróżnił swoją szafkę, żeby jego mama nie musiała później tego robić, i jak niósł swoje rzeczy do domu.

Spojrzał na mnie i uśmiechnął się słabo. – Dzięki Bogu, zostałem uratowany. Mój przyjaciel uratował mnie przed zrobieniem tej strasznej rzeczy. Usłyszałem szept rozchodzący się po tłumie, kiedy ten przystojny, popularny chłopak opowiadał o swojej słabości. Zobaczyłem jego mamę i tatę uśmiechających się do mnie w ten sam, pełen wdzięczności sposób. Dopiero wtedy zdałem sobie sprawę z jego głębi.

Nigdy nie oceniaj zbyt nisko swoich czynów. Jednym

drobnym gestem, możesz odmienić życie innej osoby.

Na lepsze lub na gorsze. Bóg stawia nas na czyjejś

drodze, abyśmy w jakiś sposób wpłynęli na życie

innej osoby. Szukaj Boga w innych.

„Przyjaciele są jak anioły, które stawiają nas na nogi,

kiedy nasze skrzydła zapomniały jak się lata.”

Nie istnieje żaden początek ani koniec…

Dzień wczorajszy jest historią.

Jutrzejszy – tajemnicą.

Dzisiejszy jest – darem.

autor nieznany

0

Udostępnij tego posta


Odnośnik do posta
Udostępnij na stronach

ROZBITY DZBAN

Zaspał. Nie słyszał pierwszych dzwonów. Poprzedniego dnia znowu długo w noc pracował. Przepisywał teksty ze”Summy” św. Tomasza. W nocnej ciszy dochodziło do niego nawoływanie strażników i wybijane kolejno godziny na wieży ratuszowej. Lubił pracować nocą. Zresztą to była dla niego jedyna możliwość. W ciągu dnia, zwłaszcza po południu i wieczorami, wciąż był zajęty jakimiś sprawami ludzkimi, których nie mógł zaniedbywać. Wciąż zachodzili studenci do jego mieszkanka znajdującego się na parterze w gmachu uniwersytetu. Zdecydował się na nie świadomie: było małe i niewygodne,ciemne, ale bardzo poręczne dla wszystkich, którzy potrzebowali pomocy. Wśród studentów zgłaszających się do niego z jakimiś dla nich mniej lub więcej ważnymi sprawami, byli tak jego słuchacze, jak i całkiem mu obcy, byli ludzie z Krakowa, z Warszawy, z Gdańska, jak również cudzoziemcy. Sławna teraz wielkimi nazwiskami profesorów Alma Mater Jagiellonica ściągała młodzież nie tylko krajową, ale i z innych państw: z Czechosłowacji, z Węgier, z księstw Bawarii, Saksonii. Wśród tych rzesz młodych ludzi zdarzali się bogaci, w większości jednak byli to biedni chłopcy. Trafiali się wagabundzi, większość jednak prawdziwie szukała wiedzy. Tak jedni jak i drudzy wymagali opieki, troski, zainteresowania. Stąd musiał bez przerwy radzić, kierować, pouczać, pomagać: wciąż coś załatwiać, pośredniczyć, gwarantować, zaświadczać, nawet i stancje wyszukiwać, pieniądze pożyczać jak i dawać. Ale na koniec był przecież profesorem: musiał się przygotowywać do wykładów. Miał taki swój system wypracowany od lat: przepisywał teksty wielkich teologów. To pomagało mu koncentrować się nad treścią w tych pismach zawartą, a poza tym była i korzyść dodatkowa: mógł potem tych tekstów użyczać – służyć nimi tym, którzy inaczej nie mieliby do nich dostępu.

Zaspał. Dopiero drugie dzwony wyrwały go ze snu. Odziewał się szybko, żeby przyjść na czas do kościoła. Już od lat długich odprawiał Mszę świętą w kościele Św. Anny o szóstej godzinie, a tak proboszcz jaki kościelny nie lubili, jak się księża spóźniali. Gdy wychodził ze swojego mieszkania, zaczęła już dzwonić sygnaturka. Poderwała go do pośpiechu. „Jeszcze tylko pięć minut do rozpoczęcia Mszy świętej”. Ulica tonęła w gęstej mgle. Panowała przytłumiona cisza. Nie dochodziły żadne głosy ludzkie, żaden hałas. „Tak to bywa często w Krakowie o tej porze roku, późną jesienią”. Ciągnęło zimnym, mokrym powietrzem. „Nie bez powodu mówią przybysze, że tu, w Krakowie, wilgoć w kości wchodzi”.On sam był tego dowodem. I jego łamało w taki czas w kościach. Okrył się szczelniej grubą peleryną. Szron w nocy pobielił blanki murów, brukulicy. Mróz ściął kałuże. Trzeba było uważać, żeby się nie poślizgnąć. I wtedy usłyszał krótki, urwany okrzyk, a potem trzask rozbijanego naczynia i głuchy stuk upadającego ciała. Zaraz potem wybuchnął płacz. Płacz dziecka. „Coś się stało”. Wstrząsnął się przerażony. „Ale o tej wczesnej porze dziecko?” Musiało być ono tuż, w pobliżu, jednak gęsta mgła szczelną zasłoną zamykała pole widzenia. Jeszcze kilka kroków. Najpierw zobaczył dużą białą plamę i skorupy rozbitego dzbana, potem obok klęczącą dziewczynkę, która płakała. Dokładnie na skrzyżowaniu ulicy Jagiellońskiej z ulicą św. Anny. Jeszcze spojrzał na dziewczynkę. Teraz domyślił się wszystkiego. Bardzo młoda, ale już nie dziecko. Biednie ubrana. „Tak, jest gdzieś na służbie i chyba niosła mleko od wieśniaków z pobliskiej Krowodrzy, może z przeciwległego Zwierzyńca, spieszyła się, nie spostrzegła lodu, poślizgnęła się, upadła, stłukła dzban z mlekiem. Płacze, bo ją spotka awantura w domu”. Znowu go zaatakowała myśl, że już późno, że powinien iść i to jak najszybciej, bo się spóźni na Mszę świętą. Ale przystanął. Jakoś nie mógł tak poprostu przejść. Nie mógł nie okazać współczucia. Nie wiedział, jak ma to uczynić. Nawet w pierwszej chwili chciał sięgnąć do kieszeni, żeby dać dziewczynie pieniądze na dzban i na mleko, ale się wstrzymał, bo rozumiał, że nie o to chodzi. „I cóż z tego, że ona przyniesie państwu, u których służy, pieniądze, i tak zostanie obrugana, że jest niezdara, bo rozbiła dzban, wylała mleko, a przy tym dodatkowo, że jest żebraczka, że wyżebrała u jakiegoś nieznajomego pieniądze”. Nachylił się, przyklęknął. Szloch jakby przycichł. Dziewczynka spostrzegła, że nie jest sama. Patrzył na plamę mleka. Czuł się zupełnie bezradny i był przekonany, że każde słowo jest tutaj zbędne, niepotrzebne, byłoby wprost nietaktem. I tak prawie odruchowo, jak to zawsze czynił w rozmaitych trudnych sytuacjach, zaczął się modlić do Boga, by jakoś zaradził na swój Boży sposób, na jaki – to On sam tylko dobrze wie. Wciąż wpatrzony w nieszczęsną plamę mleka zaczął mimo woli, odruchowo zgarniać skorupy, jakby chciał je skleić na powrót. Ale myśl, że jużnie zdąży punktualnie wyjść ze Mszą świętą, poderwała go w sposób ostateczny. Pełen jakiegoś wewnętrznego zawstydzenia, że nie jest wstanie przyjść z pomocą, a także, że nie może już dłużej towarzyszyć dziewczynie w tym nieszczęściu i odchodzi do jakichś swoich obowiązków, podniósł się i prawie na wpół biegnąc oddalił się w stronę kościoła. Dziewczynka zauważyła ten jego gwałtowny ruch. Oderwała ręce od oczu i popatrzyła za nieznajomym księdzem, którego współczucie wyczuła, a który teraz z rozwianą peleryną pędził do kościoła. Potem znowu skierowała wzrok na powód swojego płaczu. I wtedy pełna bezbrzeżnego zdziwienia zobaczyła, że na jezdni stoi dzbanek. Jej dzbanek pełen mleka. Jeszcze nie dowierzając własnym oczom wzięła go w ręce, przytuliła do siebie. Tak, to był prawdziwy jej dzbanek. Nie zastanawiając się, jak to się mogło stać, podniosła się i pobiegła w stronę domu.

Jeżeli to nawet nie jest prawda, tylko legenda, to jakiż musiał być to święty, jak bardzo wrażliwy na ludzką biedę, skoro przypisano mu cud wręcz nieprawdopodobny. Bo któryż ze świętych zrobił cud tak bardzo bez powodu jak on: święty Jan Kanty.

ks. M. Maliński

0

Udostępnij tego posta


Odnośnik do posta
Udostępnij na stronach

BAJKA O ZASMUCONYM SMUTKU

Po piaszczystej drodze szła niziutka staruszka. Chociaż była już bardzo stara, to jednak szła tanecznym krokiem, a uśmiech na jej twarzy był

tak promienny, jak uśmiech młodej, szczęśliwej dziewczyny. Nagle dostrzegła przed sobą jakąś postać. Na drodze ktoś siedział, ale był tak skulony, że prawie zlewał się z piaskiem. Staruszka zatrzymała się, nachyliła nad niemal bezcielesną istotą i zapytała: „Kim jesteś?” Ciężkie powieki z trudem odsłoniły zmęczone oczy, a blade wargi wyszeptały:

„Ja? … Nazywają mnie smutkiem”

„Ach! Smutek!”, zawołała staruszka z taką radością, jakby

spotkała dobrego znajomego.

„Znasz mnie?”, zapytał smutek niedowierzająco.

„Oczywiście, przecież nie jeden raz towarzyszyłeś mi w mojej wędrówce.

„Tak sądzisz …, zdziwił się smutek, „to dlaczego nie uciekasz przede mną.

Nie boisz się?” „A dlaczego miałabym przed Tobą uciekać, mój miły?

Przecież dobrze wiesz, że potrafisz dogonić każdego, kto przed

Tobą ucieka. Ale powiedz mi, proszę, dlaczego jesteś taki markotny?”

„Ja … jestem smutny.”

odpowiedział smutek łamiącym się głosem.

Staruszka usiadła obok niego. „Smutny jesteś …”,

powiedziała i ze zrozumieniem pokiwała głową. „A co Cię tak bardzo zasmuciło?”

Smutek westchnął głęboko.

Czy rzeczywiście spotkał kogoś, kto będzie chciał go wysłuchać?

Ileż razy już o tym marzył. „Ach, … wiesz …”, zaczął powoli i z

namysłem, „najgorsze jest to, że nikt mnie nie lubi. Jestem stworzony

po to, by spotykać się z ludźmi i towarzyszyć im przez pewien czas.

Ale gdy tylko do nich przyjdę, oni wzdrygają się z obrzydzeniem. Boją się mnie jak morowej zarazy.” I znowu westchnął. „Wiesz …, ludzie

wynaleźli tyle sposobów, żeby mnie odpędzić.� Mówią: tralalala, życie jest wesołe, trzeba się śmiać. A ich fałszywy śmiech jest przyczyną wrzodów żołądka i duszności. Mówią: co nie zabije, to wzmocni. I dostają zawału.

Mówią: trzeba tylko umieć się rozerwać. I rozrywają to, co nigdy nie powinno być rozerwane. Mówią: tylko słabi płaczą. I zalewają się� potokami łez. Albo odurzają się alkoholem i narkotykami, byle by tylko nie czuć mojej obecności.” „Masz rację,”, potwierdziła staruszka, „ja też często widuję takich ludzi.” Smutek jeszcze bardziej się skurczył. „Przecież ja tylko chcę pomóc każdemu człowiekowi. Wtedy gdy jestem przy nim, może spotkać się sam ze sobą. Ja jedynie pomagam zbudować gniazdko, w którym może leczyć swoje rany. Smutny człowiek jest tak bardzo wrażliwy. Niejedno jego cierpienie podobne jest do źle zagojonej rany, która co pewien czas się otwiera. A jak to boli! Przecież wiesz, że dopiero wtedy, gdy człowiek pogodzi się ze smutkiem i wypłacze wszystkie wstrzymywane łzy, może naprawdę wyleczyć swoje rany.

Ale ludzie nie chcą, żebym im pomagał. Wolą zasłaniać swoje blizny fałszywym uśmiechem. Albo zakładać gruby pancerz zgorzknienia.” Smutek zamilkł. Po jego smutnej twarzy popłynęły łzy: najpierw pojedyncze, potem zaczęło ich przybywać, aż wreszcie zaniósł się nieutulonym płaczem. Staruszka serdecznie go objęła i przytuliła do siebie. „Płacz, płacz smutku.”, wyszeptała czule. „Musisz teraz odpocząć, żeby potem znowu nabrać sił. Ale nie powinieneś już dalej wędrować sam.� Będę Ci zawsze towarzyszyć, a w moim towarzystwie zniechęcenie już nigdy Cię nie pokona. „Smutek nagle przestał płakać.

Wyprostował się i ze zdumieniem spojrzał na swoją nową towarzyszkę:

„Ale … ale kim Ty właściwie jesteś?” „Ja?”, zapytała figlarnie staruszka uśmiechając się przy tym tak beztrosko,� jak małe dziecko. „JA JESTEM NADZIEJA!”

Autor anonimowy

1

Udostępnij tego posta


Odnośnik do posta
Udostępnij na stronach

ANIOŁY ŚNIEGU

… To była moja pierwsza w życiu burza śniegowa. Chociaż widziałam

śnieg podczas rzadkich wizyt w tych górach, nigdy przedtem nie widziałam

jak pada. A padał jak noc długa. W końcu wszyscy zasnęliśmy. Spałam niezbyt mocno z powodu gwałtownych porywów wiatru, które trochę mnie niepokoiły.

Rano uświadomiliśmy sobie powagę naszej sytuacji. Chata była położona

powyżej terenu regularnie oczyszczanego przez pługi śnieżne. Na naszym odizolowanym odcinku drogi padający gęsto śnieg pokrył wszystkie

samochody i jezdnię białą kołdrą, piękną, lecz lodowatą. Nawet my nowicjusze, wiedzieliśmy, że niemożliwe jest oczyszczenie drogi. Mężczyźni przekopali

ścieżkę do samochodów i omietli je, lecz byliśmy beznadziejnie daleko, odcięci

od drogi. Lękliwie spoglądaliśmy po sobie. A co, jeśli …? Mieliśmy dość

żywności na jeszcze jeden posiłek, lecz nie więcej. Myśl o tym, że

moglibyśmy zostać zasypani przez śnieg, przeraziła nas. Byłam jedyną chrześcijanką w naszej grupie. Dlatego zaczęłam się cicho modlić o Bożą

opiekę i o to, by przysłał pług do naszego obozu. Biorąc pod uwagę

odosobnienie, spełnienie mojej modlitewnej prośby byłoby naprawdę zdumiewające, lecz nie ustawałam aż do chwili, gdy poczułam spokój, który

może dać tylko Bóg. Pozostali niepokoili się coraz bardziej i zerkali nerwowo na zachmurzone niebo i nieprzejezdną drogę. Śnieg wciąż padał równomiernie i

cicho. Zajęliśmy się oczyszczaniem i pakowaniem rzeczy do odśnieżonych samochodów, którymi mieliśmy nadzieję zjechać w dół. Jakiś czas potem usłyszeliśmy cudowny dźwięk, który wesoło przebijał się w ciszy

padającego śniegu. Ciężki pług wtaczał się, sapiąc, na nasze wzgórze.

Kierowca powiedział do nas:

- Nigdy wcześniej nie wjeżdżałem tak wysoko, lecz ciągle słyszałem, jak

coś w głowie mówi mi: „Jedź dzisiaj na szczyt”. No i jestem.

Słowo „anioł” oznacza „zwiastun wysłany, by spełnić wolę Boga”. Nigdy

nie widziałam anioła, lecz czułam, że kierowca, który przybył do nas na

polecenie Boże, jest naszym osobistym śnieżnym aniołem. To Ojciec Niebieski, który widzi wszystko i odpowiada na wszystkie potrzeby z cierpliwością i

wielką troską. Kiedy liderki naszego obozu pakowały artykuły kuchenne,

jedna z nich zagadnęła mnie:

- Zastanawia mnie, co sprawiło, że kierowca pojechał tak daleko?

Uśmiechnęłam się tylko i powiedziałam:

- Modliłam się o to.

Linda Claire Scott ange029.gif

0

Udostępnij tego posta


Odnośnik do posta
Udostępnij na stronach

Żeby dodać komentarz, musisz założyć konto lub zalogować się

Tylko zarejestrowani użytkownicy mogą dodawać komentarze

Dodaj konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!


Zarejestruj nowe konto

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się tutaj.


Zaloguj się teraz

  • Przeglądający   0 użytkowników

    Brak zarejestrowanych użytkowników, przeglądających tę stronę.